Jedną z istotniejszych rzeczy, jakich nauczyła mnie szkoła,
jest, że Słowacki wielkim poetą NIE był.
I już nawet nie chodzi mi o tego biednego Juliusza – choć wg mnie rzeczywiście
nie był – a o umiejętność odparcia wszechobecnej opinii o wielkości twórcy, tak
niejako z zasady. Wolę samodzielnie zapoznać się z czyimś wkładem w kulturę,
może nawet przyglądając się mu krytyczniej niż miałoby to miejsce, gdyby nie
okrzykiwano go bóg wie kim.
Podobnie rzecz ma się z legendami muzyki. Mogę oczywiście
przyznać, że ktoś miał wpływ na to, w jakim ta najlepsza ze sztuk się udała,
nie zapomnieć o umieszczeniu go w encyklopedii, jednak nigdy nie stanę ślepo w
tłumie, który będzie go czcił, jeśli w mojej ocenie nie ma przesadnie za co.
Znać należy, poważać niekoniecznie.
Moja dalekosiężna przygoda ze Springsteenem zaczęła się tak
naprawdę całkiem niedawno, bo choć wśród randomowych utworów dzieciństwa Born in the USA niezmiennie figuruje, to wcale nie odczuwałam chęci, przez wiele lat, by poznać
go lepiej. Nie stało się tak też po obejrzeniu Filadelfii po raz
pierwszy, zapewne dlatego, że byłam za mała, więc choć facet na swoją pozycję
pracował solidnie już od dawna, to dopiero kilka lat temu zajęłam się nim na
poważnie.
Mając oczywiście masę nagrań do nadrobienia, ściągnęłam od
razu całą dyskografię, gwoli rozeznania w stylu. Strasznie się zakochałam, he
was my man. Dojrzewający przez lata, ale nadal buntownik, bezkompromisowy, a
gdy trzeba – ciepły, facet. Prawdziwy, amerykański facet. Z krzepą, chrypą,
pomysłem na siebie, posturą, na której da się polegać, facet. Mający coś do
powiedzenia, z czym w większości się zgadzałam, facet.
Born to Run kupiło moje muzyczne ucho o wiele bardziej niż ..in the USA, wcale nie przez merytoryczne wartości utworów, bo BitUSA ma w sobie masę energii,
nienatrętnego luzu i ogrom Springsteenowej chrypy, ale no jednak bliżej mi do
idei ciągłego biegu, ucieczki niż do gloryfikowania amerykanizacji czy
patriotyzmu w ogóle (choć przyznaję, ten amerykański bije na głowę stylem nasz
rodzimy).
Muszę też wspomnieć fantastyczny występ z REM, którym od pierwszego odsłuchu zastępuję oryginalne wykonanie.
Perfekcyjne, w każdym calu.
Dość historii, pora na świeże wrażenia. Ostatni album Bossa
był, jak dla mnie, pewnym nieporozumieniem. Jego wydanie przypadło na okres, w
którym obracałam się wśród jego fanów, którzy bacznie pilnowali kolejnych
premier, dlatego – w przeciwieństwie do poprzednich – z tym byłam w miarę na
bieżąco.
I to jest właśnie jeden z tych momentów, gdy powszechne
zachwyty odbijam paletką własnej opinii – mianowicie Wrecking Ball mnie rozczarowało. Było albumem stricte rock-popowym,
ten twardy, zagorzały rockman zmiękł, spłycił się i już to było kompletnie nie
to samo. Płytę jako taką przesłuchałam może ze dwa razy, gdyż bardzo łatwo
przyszło mi znaleźć coś ciekawszego. Straszna szkoda i…
Właśnie, spore nadzieje, że się polepszy. Dlatego też
tegoroczne High Hopes z tytułem
trafiło w dziesiątkę. Choć nie wiedziałam już teraz czego się spodziewać, to
jakaś tam nadzieja pozostała, że będzie lepiej i wróci do starej, ukochanej już
przeze mnie, formy. Oczywiście brałam pod uwagę jego wiek – 64 lata, z tej
perspektywy to i na Wrecking.. szło
mu całkiem nieźle, ale z drugiej strony już bez przesady, pęcznieje lista
muzyków, których metryka się nie ima – i że ma prawo popaść w stylowy folk czy
nawet, choć byłoby to przykre, country, to ta iskierka nadziei, ten budowany
konsekwentnie przez lata wizerunek buntownika, który nie ugina się pod
czyimikolwiek oczekiwaniami – a już z pewnością nie pod trendami – nie wygasł
tak szybko i na tyle, by nie wrócić, chociażby właśnie przy okazji nowego
albumu.
A nadzieje te rosły w miarę doniesień – przy współtworzeniu
płyty pracować miał nie kto inny, jak gigant gitary – Tom Morello. Nie powinnam
pewnie wykorzystywać akurat tego tekstu do rozpływania się nad Rage Against The
Machine, rozczarowywania się Audioslave czy wyważonej oceny The Nightwatchmana,
dlatego powiem tylko, że to miał być czarny koń tego wyścigu. Springsteen i
Morello, o wiele bliżej do sukcesu De La Rochy i Morello niż Cornella i
Morello.
Oczekiwaniom sprostać się udało, nie powiem. Jest lepiej,
choć zachwycać się też nie ma przesadnie czym. Fakt, wrócił do drapieżniejszego
stylu, już nie jest ciepłym wujkiem, który radośnie podśpiewuje, że we take care of our own, niemniej z
wyżej wspomnianego folkowego barda coś się wkradło.
Tytułowe High Hopes to idealny opener – jest werwa,
jest energia, są trąbki (!!!, mam hopla na punkcie trąbek w muzyce rozrywkowej,
choć nie jest to miłość na miarę Apocalyptiki, acz mają momenty) i świetne
chórki w refrenie. Na koncercie z pewnością sprawdziłoby się wybornie. Dalej jest
już tylko lepiej – Harry’s Place wraz z tym swoim leniwym, jednostajnym rytmem buja się między klasycznym
song-tale o Harrym, jednak słychać w niej to napięcie, które znajduje swoje
wytłumaczenie w tekście utworu (ogólnie chodzi o to, że Harry trzęsie swoim
miasteczkiem i wszystko jest w porządku dopóty mu, jego żonie, jego psom, jego
dzieciom, kobietom i czemukolwiek, co ma z nim związek, nie staniesz na
drodze). Jeden z moich dwóch faworytów na płycie. Drugim jest Heaven’s Wall,
głównie za sprawą quasi gospelowych chórków. Trzecim, a zarazem ostatnim wartym
prawdziwej uwagi, jest monumentalne – prawie osiem minut – American Skin (41 Shots).
Utwór w rzeczywistości wcale nie jest nowy – powstał przeszło czternaście lat
temu, zainspirowany zabójstwem gwinejskiego uchodźcy Amadou Diallo w 1999. 4
lutego tegoż właśnie roku został on postrzelony przed własnym domem przez
nieumundurowanych oficerów policji, którzy oddali w jego stronę właśnie 41
strzałów. Sprawa, jak i okoliczności jej towarzyszące, stały się na tyle
głośne, iż powstała wokół niej masa dzieł – książek, filmów a także piosenek, m.in.
Bruce’a. Co ciekawe i warte napomknięcia przy omawianiu High Hopes, także Zack De La Rocha – konotacje z Morello są więcej
niż oczywiste a jak nie, to pisałam wyżej – poświęcił Diallo piosenkę.
Springsteenowa natomiast ukazała się wtedy wyłącznie w formie singla,
dostępnego jedynie na terenie USA (w czasach Internetu i torrentów nie ma, co
prawda, różnicy), a w tym roku Bruce umieścił jej oficjalną, nową wersję. Jak
można się domyślić – nie jest to hymn ku czci Ameryki tym razem, wręcz
przeciwnie.
Przyznam się szczerze, że cała reszta utworów znajdujących
się na płycie, a już zwłaszcza pod koniec, stanowi dla mnie rodzaj pewnego
zapychacza miejsca i o wiele lepiej byłoby, gdyby porozkładano inaczej akcenty,
bo tak mamy całkiem energiczną, przebojową (Frankie
Fell In Love też jest całkiem żwawe) pierwszą połowę a druga równa coraz
bardziej w dół. Może trzeba było je bardziej pomieszać? Nie sprawiać, by
słuchacz miał oczywiste wrażenie, że każdy kolejny numer to krok do końca? Niemniej
ta pierwsza połowa nadzieje spełnia, a druga, szczęśliwie, wcale ich tak bardzo
nie odbiera.
Pozostaje czekać na to, co dalej i w którą ze stron Boss zdecyduje się udać następnym razem. A w międzyczasie mogę się z ciepłym wspomnieniem starej, skórzanej formy, poprzyglądać uważniej tamtej dyskografii, co na nowo trochę kurzem obrosła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz