Wyjaśnijmy sobie na wstępie sprawę, najwyraźniej, kluczową –
NAGŁOŚNIENIE BYŁO ZŁE.
Jest to kwestia bardzo istotna, jak widzę zarówno po
głównych obawach przed, jak i niepoliczalnej ilości narzekań ludzi po, nawet
tych, którzy w imprezie nie brali udziału a byli np. rok temu w tym samym
miejscu.
Byłam kiedyś nad morzem, zatrułam a raczej zaraziłam
salmonellą, wyłączona byłam z życia na dwa tygodnie. Wniosek? Już nigdy nie
pojadę nad morze i serdecznie a także za każdym razem, gdy ktoś wspomni o chęci
wybrania się, odradzam wycieczki nad morze.
Oczywiście ja nie twierdzę, że było dobre jak obiektywnie
nie było, ale hm, powiedzmy, że to jest jak z randkami. Wiadomo, że taka
idealna, z elementarza, to w dobrej, drogiej restauracji, z kwiatami, może
kinem – przed kolacją, kiedyś czytałam, że tak lepiej, to chociaż będzie o czym
na tej kolacji rozmawiać – ze świetnym filmem a potem grzeczne, albo i trochę
mniej grzeczne, odstawienie panienki pod drzwi. Jednak zdarzają się tacy
ludzie, jeśli masz w życiu szczęście, z którymi wystarczy pić sok pomarańczowy
z plastikowego kubka, siedząc na kamieniu a i tak wspominasz to osiem razy
lepiej i cieplej, niż wycieczki do wystawnych lokali.
I podobnie jest u mnie z koncertami – oczywiście, zdarzają
się Absoluty, jak poznański NIN a także kompletne klapy, jak Guano Apes,
ale to takie graniczne punkty skali, w której znajduje się wiele innych
przeżyć, określanych oficjalnie mianem koncertu.
Wyjaśnione? Wyjaśnione, idziemy dalej. A raczej do początku.
Kilka miesięcy temu rozpoczęły się wstępne przymiarki do
ustalania składu tegorocznej edycji Orange Warsaw Festivalu, siódmej w ogóle,
czwartej z płatnych i ewentualnie trzeciej, w której miałam wziąć udział –
byłam na tej trzy lata temu i na tej dwa.
Zeszłoroczna chyba mnie nie przekonała listą obecności.
Tu też szło z początku niemrawo – Kings of Leon, miło miło,
lubię ich, sympatyczni chłopcy, z którymi mamy trochę sentymentów, ale to było
jednak troszkę za mało, czekałam na dalsze karty. Queens of the Stone Age, ooo,
już goręcej. Miałam bilet na ich koncert kilka lat temu w jednym z warszawskich
klubów, to go na tydzień przed odwołali. O zeszłorocznym Open’erze nie będę nic
mówić, bo ceny były, jak to na ogół, pewnie dlatego byłam raz w życiu i to
tylko dzięki spontanicznemu konkursowi, w którym wzięłam z nudów udział i
wygrałam. Historia podobna do tegorocznej, się na kilka dni przed imprezą
dowiedziałam. No ale to było w roku 2006, zeszłoroczny odpadał. Tzn. też w
sumie nie do końca – matko, żeby u mnie coś było po ludzku zorganizowane – bo bilet
miałam, na dzień, w którym występować mieli Modest Mouse,
ale też – odwołali, a reszta składu dnia niewarta była wycieczki. Słowem –
miałam trzecią szansę na zobaczenie ich u nas. Cena za bilet jednak wciąż
poddawała w wątpliwość, oni tak to stopniują, cholera, trzy lata temu za ok. 2
stówy obleciałam cały festiwal, dwa lata temu jedną za dzień a dziś, proszę
bardzo, ponad pięćset za trzy i tak około 200, bardziej ponad niż poniżej, za
dzień. Przy jednym, prawdziwie chcianym zespole, to sporo. I wtedy pojawił się
dzień, gdy siedząc i piastując godziny bezrobocia, wyłapałam na Twitterze
informację o Piiiiiixiiiiies. Dokładnie tego samego dnia, co QOTSA i Kings of
Leon. I wtedy sprawa stała się jasna – świat mi robi spóźniony dzień dziecka,
ja tam być muszę. A przynajmniej bardzo powinnam.
Oczywiście w międzyczasie, tj. do ostatnich dni, pojawiły
się nowe okoliczności, każda gorsza od poprzedniej, wątpliwości coraz większe,
do gry wszedł ten bolesny i bezlitosny Rozsądek, a czas mijał, wraz z – jak mi
się wydawało – szansą na bilety. Pojawiła się przecież Florence and the
Machine, ulubienica panienek na ciągłym przydechu, Prodigy, które kolejny raz w
Polsce, ale nadal porwać może fanów alternatywnej elektroniki, David Guetta,
który jest jak Pitbull i nikt go nie lubi a przecież okupuje te Billboardy
swoim śmieciem od lat jakimś cudem, więc kto wie i Limp Bizkit ze Snoop Doggiem
aka Snoop Lionem, dla sentymentalnych +30, którzy mogą przypominać czasy początków
hip-hopu. No i przecież to Pixies, co mi się, przynajmniej, wydaje niemożliwe,
by świat nie wiedział, co to za perły i jakie to szczęście, że przyjechali do
Polski.
Słowem – tych biletów nie było prawa być. Może poza
VIPowskimi, za 800 złotych, bo niewielu się chyba skusi na jedzenie krewetek
przed koncertem.
I tak sobie w czwartek, na początku czerwca siedząc, skacząc
to tu, to tam po Internecie, zaszłam na stronę Festivalu, chyba tylko po to, by
się ostatecznie rozżalić. A TAM! Są bilety, jak malowanie, wszystkie rodzaje,
poza płytą, ale dla mnie to kwestia pięciorzędna, wszak oba poprzednie Orange’e
przesiedziałam – no, na Moby’m przestałam, ale wciąż na trybunach, jedynie na
Jamiroquai sobie zeszłam, bo mogłam, ale wciąż w ramach biletu na trybuny,
dlatego żaden problem. Poza jednym – teraz to już muszę się zaopatrzyć,
przecież to jest jaka szansa, taka okazja, no i na co ja mam te pieniądze,
cholera, wydawać jak nie na koncerty. Trzeba tylko te pieniądze mieć.
Long story short, pieniądze zdobyłam, bilet do samodzielnego
wydruku – bo to kolejna okoliczność, pewnie bym się zniechęciła, gdyby do tego
dochodził problem z przesyłką – nabyłam, w czwartek, dnia czerwca dwunastego,
na koncert, który miał się odbyć dnia czerwca trzynastego. Jak na jakiś festyn
z Heyem. Co do tych pieniędzy to też było zabawnie, bo wcale niezabawny bank
sobie odbiera, w terminach różnych i dowolnych, pieniądze na opłaty, w wyniku
czego na koncie miałam niecałe 196 zł. A bilet 199. No przecież nie będę jechać
wpłacać trzy złote, no ludzie. Oczywiście,
że bym pojechała. Jest jednakowoż takie cudo, jak konto oszczędnościowe,
które nazywa się w moim kontekście bardzo ironicznie, bo ja i oszczędności,
phi. No więc tam właśnie widniała kwota złotych dwóch, z jakimiś tam groszami. Koniec
końców na koncie pieniędzy miałam 199,34. A bilet 199. Mówcie mi o farcie,
bitches.
I tak się przedstawia mój osobisty Cud nad Wisłą. Jest piątek,
okolice 14.
Sceny są dwie – ja jestem jedna. Wedle rozkładu, miałam
szansę być i na swojej trójcy – Pixies, Queens of the Stone Age i Kings of Leon
– i zajrzeć na choćby 20 minut na Snoopa, zarówno z ciekawości jak i z umów, że
zajrzę i powiem jak było. I się zaczęło sypać.
Najpierw zmienili rozkład, przesuwając wszystko o godzinę do
przodu – czy tam do tyłu, rzecz w tym, że wcześniej niż miało być, co
zasłaniało mi tego Snoopa kompletnie, a później, już w autobusie, czytam o
zawaleniu się sceny (której, mój boże, KTÓREJ?!) i komplikacjach w konsekwencji.
Radośnie, jadę w deszczu, co spowolniło ruch o pół godziny, nie wiem na co, nie
wiem czy mnie wpuszczą, bo podobno przestali, odwołują koncerty (które, mój
boże, KTÓRE?!), na social media kolejne info, uspokajające, że nikomu nic się
nie stało (to co tam się dzieje, skoro komuś stać się coś mogło), no ale nic,
jedziemy. Teraz to już się nie poddam.
Nie poddam się nawet wtedy, gdy docieram umęczonym autobusem
na Rondo Waszyngtona, na 20 minut przed początkiem Pixies, dochodzę przez tłum
pod Stadion i mi mówią, że muszę obejść cały teren festiwalu, do swojej bramki.
I nie, nie, teren festiwalu to wcale nie sam Stadion, ten to bym jeszcze
obeszła – to jest cały kawał za Stadionem, tzw. błonia, czyli całe połacie niczego,
które ogrodzone pełniły rolę miasteczka festiwalowego, parkingu no i części z
na wpół zawaloną sceną numer dwa. 20 minut, nie? I jeszcze trzeba przecież te
cyrki z odprawą załatwić.
NIC TO. Jako ten pielgrzym muzyczny idę, w deszcz, obijając
się o ludzi z parasolami, chodzącymi w różnych kierunkach – ale skąd i czemu
oni wracają?! – kroczę dzielnie, jak zwykłam kroczyć na Open’erze, gdzie też
wszyscy skądś wracali a towarzysze mówili, żebym zwolniła albo sobie odpuściła,
no bo i tak jestem albo będę spóźniona. Nic, idę, ku przodom. Błoto, deszcz i
pot, idę. Idę po to, żeby się dowiedzieć, że brama moja to może i jest na
drugim końcu, ale brama wejściowa moja na sam Stadion, no to jest gdzie – na Stadionie,
spod którego tak drałowałam. Nie miałam czasu się zdenerwować, na autopilocie
szłam, zakładając, że idę jak taran, dopóki nie napotkam jakiejś przeszkody. A 20
minut mija, nie?
Napotkałam, kilometry wysokich schodów, wprost wspaniała
wieść po przejściu połowy dzielnicy. Ale idę, jak mam umrzeć, to chociaż w takt
dobrej muzyki. Przebrnęłam przez kontrolę, znalazłam wejście na swój sektor,
patrzę – są jakieś maszyny do sprawdzania biletów. Podtykam – nic, bilet nieważny. Podtykam drugą stroną –
to samo. Idę do pierwszego lepszego kogokolwiek, kto wygląda na kogoś z obsługi
i mówię w czym rzecz – a, nie, to proszę
wchodzić, tu nie trzeba sprawdzać. To po jasny macie te bra… ok, idę, gdzie
tu jest wejście, ooo, wspaniale, kolejne schody, no ale nic, idziemy.
I teraz sobie wyobraź jeden z drugim, spróbuj chociaż, na
pewno będzie to słabsze od realiów, ale wyobraź sobie, jak po takiej walce
wchodzę z wiatrem we włosach w rytm BoneMachine. Które było,
koniecznie to dodam, pierwszym utworem koncertu. Czyli najwyraźniej to, co
wydawało mi się trzygodzinną przeprawą, zajęło dokładnie idealne 20 minut. I całe
zmęczenie w sekundę mi przeszło, dotarłam, jestem, są i oni, już się nic stać
nie może, mogę siąść, ściągnąć z siebie płaszcz, sweter, zasiąść z ulgą w
koszulce, trzy razy odetchnąć i iść w pixiesową bajkę.
A tę akurat zapewniono mi całkiem kolorową – Wave of Mutilation,
Gouge Away,
jedna z najsympatyczniejszych piosenek na świecie – Hey, co to wciąż nie
wiem, czy scenę w taksówce z How I Met
Your Mother lubię bardziej dzięki piosence w tle czy piosenkę dzięki scenie,
pewnie jednak to pierwsze, w końcu kiedy ja poznałam się z Pixies, to Ted
dopiero matkę poznawał, a że ich utwory nie liczą więcej niż trzy minuty, to
słuchałam wtedy tego na tony, Caribou,
Here Comes Your Man,
La La Love You czy Vamos – idealny koncert pixiesowych radości i życzeń. Na sam koniec zostawiłam
pozycje obowiązkowe, legendy z ich repertuaru – Debaser, Monkey Gone to Heaven i, rzecz jasna, Where is My Mind.
Wszystkie trzy, ze sporą pomocą reszty, odebrały mi głos, dając w zamian
ogromną dawkę radości, układ wcale niezły. Zaskoczyli mnie bardzo dobrą wciąż
formą, choć jest to już zespół z gatunku wielce zasłużonych, ale starszych
panów, którzy mimo wszystko nadal mają energię, talent do wygrywania świetnych
solówek, nadal się sami dobrze przy tym bawią a to gwarantuje dobrą zabawę
współuczestników. Moją na pewno. Przez półtorej godziny udało im się wygrać
przeszło dwadzieścia trzy piosenki, głównie starych, dobrze znanych, a to za sprawą
niemal płynnego przechodzenia od numeru do numeru. Jeśli ktoś szedł, jak ja, z zamiarem
spędzenia piątkowego wieczoru przy garści naprawdę rozweselających,
rozluźniających utworów, widząc, co trzeba, słysząc, co trzeba, nie dbając o
to, czy ktoś widzi i słyszy mnie, ani o to, że wokół mnie siedziały postaci
stateczne, nieraz – z racji może wieku, może przyszli na co innego – znudzone nieznajomością
repertuaru; jak ktoś szedł się wyszaleć po prostu, to wyszedł z koncertu jak
rozgrzany skowronek, na wiatr, którego prawie nie czuł a skoro już, to jako
smagającą ulgę. Na razie bomba, czekamy, co dalej.
Muszę się poskarżyć oficjalnie na Queens of the Stone Age –
mianowicie grali ewidentnie za krótko. I to nie tylko z uwagi na parametry
czasowe, że mieli półtorej godziny w rozkładzie a grali godzinę:dziesięć – to się
po prostu czuło. Zresztą, wiele rzeczy się czuło w trakcie a później to już
tylko niedosyt i bóle w różnych (wszystkich?) częściach ciała. Nie obchodzi
mnie ten legendarny problem z nagłośnieniem, bo go chłopcy szerokim łukiem
wyminęli, po prostu rozwalając wszystko w drzazgi, tak jak chyba tylko oni
umieją. Przypomniała mi się zresztą wtedy historia, związana z No One Knows – istniał niegdyś taki kanał, wszyscy szanujący się ludzie go znają, jak Viva
Zwei. Nie wiem, czy istnieje nadal, może i, ale ja z gruntu nie oglądam od dawna
telewizji muzycznych, bo po tym, co się stało z MTV, to ja sobie nie chcę psuć
wspomnień i dzieciństwa. W każdym razie był tam taki jingiel, przerywnik,
nadawany regularnie co, no może, pół godziny, zawierający zbitkę fragmentów
różnych utworów – m.in. właśnie No One
Knows. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, kim są QOTSA, za to do dziś, gdy
słyszę ten numer, to mam przed oczami te migawki. Podobnie zresztą jest w
przypadku Fire Arthura Browna, choć tam chyba już chodziło o zamówienia płyt. Mniejsza.
To był taki koncert rockowy – stonerrockowy – z prawdziwego
zdarzenia, z przytupem, walnięciem, pier.. wiadomo, czym, to był energetyczny i
dźwiękowy mur, który budował się co i rusz i samodzielnie burzył. Kolejne utwory,
takie jak Burn the Witch,
Monster in Your Parasol,
The Lost Art of Keeping A Secret,
Sick, Sick, Sick,
jakże dosłownie rozumiane w tym przypadku GoWith the Flow, Make It wit Chu czy wreszcie fenomenalne, zarówno w wersji audio jak I koncertowej, z wpisanym Never Let Me Down Again Depeche Mode, Feel Good Hit of The Summer, które kończyło się i zaczynało
na nowo przez zdrowe dziesięć minut, rozbłyskując agresywnie światłami, to były
samobójcze fajerwerki, gwarantujące mikro zgony – zarówno bębenków w uszach, jak i kości w ciałach, które nie
mogły pozostać spokojne na takie wywołania do ruchu. Znaczy nie no, pewnie,
można, tak się trochę zastanawiam, gdzie ja cholera siedziałam, czy nie w loży
filharmonijnej i z całego muzycznego serca współczuję każdemu, kto ograniczył
obecność swoją do siedzenia. W takich wypadkach miejsca siedzące są po to, by
odpoczywać pomiędzy utworami.
Mówię – za krótko. Zostawili nas z gitarą uwieszoną statywu,
generującą pożegnalne jazgoty, ale już nie wrócili. Trochę szkoda.
Z ostatnią gwiazdą wieczoru sprawa ma się zgoła inaczej. Jak
przyznał sam Caleb Followill, wokalista grupy, przyjechali tu trochę jako goście
gwiazd pokroju Pixies, QOTSA czy Snoop Dogg. Są najmłodsi stażem na rynku i
dlatego widać, że starali się jak najbardziej zasłużyć na swoją szansę. Ich występ
był zdecydowanie najbardziej profesjonalnym w ciągu całego dnia pierwszego –
dopracowane po szczegół wizualizacje, specjalne efekty na telebimach, by
wyświetlali się nieco retro, czarno-biali, dymy, złote konfetti, cuda wianki. No
ale jak mówię, musieli się wkupić, bo ciężar na plecy dostali sporej wagi. Pomijając
całe rzesze młodziutkich fanek, które – matko, jak ja te panny gdzieś spotkam
jeszcze, to nie wiem czy uduszę czy zaśmieję się w wypudrowane twarze, ale
siedziały obok mnie takie dwie niunie, które literalnie przez całe półtorej
godziny zajmowały się strzelaniem sobie słitfoci na Insta. Ludzie. Ja nie wiem,
nie mam, ale podejrzewam, że niczym Foursquare, Instagram nie ma GPSu i możesz
wpisać dowolną lokalizację, więc no żeby na to wydawać pieniądze za bilet? A wystarczyło
zgasić w pokoju światło, ustawić tak lampkę na biurku, żeby oślepiała, bo
podobny efekt osiągały cykając na tle reflektorów scenicznych i telebimów i cykać, po osiemset, robiąc
przerwy tylko na dodawanie odpowiednich filtrów.
Nic, sama sobie winna pewno jestem, w końcu poszłam na
koncert zespołu, który się ni z tego, ni z owego zrobił mainstreamowy, mój
pech, że poznałam ich siedem lat temu, gdy wydali Because of the Times i śledziłam konsekwentnie ich karierę, bo
przyjemni byli, zwłaszcza dzięki On Call.
Nie oni pierwsi i nie oni ostatni zapewne.
O ile pierwszy koncert – Pixies – miał mi służyć do radości
i poobcowania z legendą, drugi – Queens of the Stone Age – rozruszać zastałe od
pół roku mięśnie koncertowe, zapewnić dobrze znane zakwasy nazajutrz i
przypomnieć, jak to jest gdy idziesz na gigantów rocka, tak Kings of Leon mieli
mi dostarczać emocji i tanich, ale potrzebnych nieraz w życiu, wzruszeń. Jeśli chodzi
o dobieranie się do mojej wrażliwości, to nikomu to tak dobrze nie idzie, jak
muzykom. I tu akurat z różnych gatunków, wystarczy, że obiorą bliski mi w danym
czasie kierunek. W ten właśnie sposób udało się mnie podejść Kings of Leon na
przełomie lat – układ był prosty. Byli mi winni trzy piosenki. Dostałam cztery,
podane w bardzo ładnym, estetycznym sosie wrażeń gołym okiem dostrzegalnych. Taka
landryneczka, choć miejscami gorzkawa.
I tak otrzymałam, poza wspomnianym On Call, Wait For Me,
Sex on Fire,
grane na sam finał, bardzo ładne zwieńczenie wieczoru i, oczywiście,
mózgoryjący od lat, Use Somebody,
co się niby spodziewałam, że na żywo rozłoży jeszcze umiejętniej niż w zaciszu
słuchawek, ale trochę nie sądziłam, że aż tak. Well, to trochę jak z Fix You Coldplay. Podobna skala wzruszeń, za które obie jestem zwyczajnie jak
najbardziej wdzięczna, bo się już człowiekowi wydaje, że twardy jak stal, zimny
jak lód, a tu szczęśliwie wcale nieprawda. I dobrze, gdy ma takie kąski w
zanadrzu, które mu o tym przypomną. A jeszcze lepiej, gdy doświadczy ich na
żywo.
Ja miałam szczęście zaliczyć oba.
Jeśli to motherfuckeeeeeeeers!,
które słyszałam schodząc ze schodów Stadionu, było w wykonaniu Snoop Dogga aka
Snoop Liona, a tak wydawałoby się z rozkładu godzinowego, to jednak udało mi
się załapać na choćby szczątkowy – ale bardzo wymowny – fragment jego występu.
Nawet przecisnęłam się, choć zmęczona, pod scenę Warsaw, ale
pustki i oczekiwania na artystę w style no-name. To się zabrałam do domu.
Zamknięcie mostu Poniatowskiego dla ruchu zagwarantowało mi
równie legendarny, co same koncerty, spacer wprost na Dworzec Centralny, skąd
koło drugiej w nocy jechałam jakże postkoncertowym i niebywale wręcz zapchanym –
takim, że ludzie wypadali na każdym przystanku, choćby bardzo nieswoim – autobusem
do siebie.
I tak mniej więcej wyglądał Orange Warsaw Festival. W moim i
wyłącznie moim wydaniu.
--------------------------
setlista Pixies:
1. Bone
Machine
2. Wave of
Mutilation
3. U-Mass
4. Hey
5. Gouge
Away
6. Bagboy
7. Crackity
Jones
8. Mr.
Grieves
9. Magdalena
318
10. Caribou
11. Ed Is
Dead
12. Indie
Cindy
13. Nimrod's
Son
14. Here
Comes Your Man
15. La La
Love You
16. Greens
and Blues
17. Brick
Is Red
18. Rock
Music
19. Isla de
Encanta
20. Monkey
Gone to Heaven
21. Debaser
22. Vamos
23. Where
Is My Mind?
--------------------------
setlista Queens of the Stone Age:
1. You Think I Ain't Worth a Dollar, but I Feel Like a Millionaire
2. No One Knows
3. My God Is the Sun
4. Burn the Witch
5. Smooth Sailing
6. Monsters in the Parasol
7. I Sat by the Ocean
8. The Vampyre of Time and Memory
9. If I Had a Tail
10. Little Sister
11. Feel Good Hit of the Summer
12. The Lost Art of Keeping a Secret
13. Make It Wit Chu
14. Sick, Sick, Sick
15. Go With the Flow
16. A Song for the Dead
--------------------------
setlista Kings of Leon:
1. Supersoaker
2. Taper
Jean Girl
3. Fans
4. Family
Tree
5. My Party
6. Notion
7. Closer
8. On Call
9. The
Immortals
10. Back
Down South
11. Wait
for Me
12. The
Bucket
13. Temple
14. Pyro
15. Tonight
16. Radioactive
17. Don't Matter
18. Molly's Chambers
19. Four Kicks
20. Be Somebody
21. Use Somebody
Encore:
22. Crawl
23. Black
Thumbnail
24. Sex on
Fire