14.6.12

The night, when world was just enough.

Zaczęło się w kwietniu, jakoś na początku. Zachęcona składem zeszłorocznej edycji Orange Warsaw Festival, który na przełomie lat zyskał niebywale i z pozycji grajka przy metrze - gdyż faktycznie, na początku impreza odbywała się na Placu Defilad, w systemie darmowym, ale i zapraszane gwiazdy jak i sposób ich prezentacji na jakiekolwiek koszty nie zasługiwał przesadnie - wybił się na czołowe miejsca rankingu koncertowego rozkładu jazdy rocznej, podpatrywałam, kto pojawi się teraz.

No nie prezentowało się to najlepiej, przyznam. Na Linkin Park można było mnie namówić za czasów ich debiutanckiej płyty, gdyż bez bicia potwierdzam - album posiadam, w wersji zarówno cyfrowej jak i analogowej, udało mi się kilka razy przesłuchać, mam jakichś tam faworytów, ale już wraz z pojawieniem się kolejnych wydawnictw zainteresowanie straciłam. Po dziś dzień. A raczej po sobotni dzień, dlatego machnęłam ręką. Z biegiem dni pojawiła się informacja o drugiej gwieździe - Prodigy. Tu już mi serce muzyczne drgnęło, bo dla mnie to legenda w swojej elektronicznej klasie i podejrzałam ceny biletów, choćby jednodniowych. Nie udało się na Openerze, nie udało się na Woodstocku, to może by się przejść na szlagiery w stylu Voodoo People czy Firestarter.

Dopiero trzecia gwiazda, zapowiadana jako wielki come back, mnie upewniła. Wtedy właśnie po Europie krążył Bruce Springsteen, z którym po ostatnim albumie, mam do pogadania, ale starą twórczość szanuję, wielbię i każde pieniądze bym dała. U niego to jeszcze jest kwestia płacenia za wizję, mkhm.
Garbage też ogłaszało powrót wydawnictwem Not Your Kind of People, która również nie dorównuje, moim skromnym zdaniem, formie, z której słynęli, ale to już jest większy problem u mnie - nikomu na razie nie udało się naprawdę wrócić do moich łask.

No, chyba, że się dało taki popis jak w sobotę.

Skład, w jakim miałam pojawić się na sobotnim koncercie, był dość hm, burzliwy. A raczej jego kwestia była burzliwa. Najpierw we dwie z Agatą, potem wyszedł singiel Blood for Poppies, który nie spotkał się z uznaniem, więc przez pewien czas miałam iść sama. Bez żalu kompletnie, u mnie wszak z koncertami jak z kinem, sama sobie całkowicie wystarczę i jeździłam już przecież po kraju za gwiazdami, nie tracąc nijak zapału.
Kolejnym etapem, już niemal potwierdzonym, bilety kupione - na jeden dzień, ten z Garbage, na trybuny, gdyż na płytę zeszły na pniu... na rzecz kogo, to pozżymam się potem - był duet warszawsko-niegdyśwarszwskołódzki, co swoją drogą uświadomiło mi absurd, że my nigdy nie byliśmy razem na koncercie, choć chyba nie da się bardziej być z kimś na podobnych falach muzycznych. Ten wielki błąd miał zostać naprawiony. I został, z pewnymi perturbacjami na niemal samej mecie -  to zabawne, jak w podbramkowych sytuacjach zmieniają się priorytety, wszak naprawdę w sekundę zapomniałam o koncercie i o ew. rezygnacji, skoro ktoś bliski okazał się być w potrzebie.

Ale nic to, nic to, wszystko się udało, jak i my udaliśmy się w sobotni wieczór na Pepsi Arenę. W moim przypadku oznaczało to również konieczność odwiedzenia Centrum w okresie, w którym solennie obiecałam sobie tego nie robić. Po wyjściu z metra bowiem moim oczom ukazała się Strefa Ki… nie, właśnie się nie ukazała, ukazały się same parawany i jakiś fragment gigantycznych telebimów. Bardzo jestem rada z faktu, iż musiałam tam się znajdować przez niedługą chwileczkę, bo my z Centrum za sobą nie przepadamy na co dzień, a co dopiero dzień po starcie Euro. Późnym wieczorem, z perspektywy Rotundy, wyglądało to jednak lepiej. Z dystansu to ja mogę, w środku niekoniecznie.

Dla mnie odprawa nie była niczym nowym, więc znów mężnie przeszłam kilka przecznic, dałam się zopaskować, zahaczyliśmy o depozyt, gdyż regulamin buczał i huczał o potrzebie pozostawienia bagażu w tymże, i co? Odprawili nas z kwitkiem. Sprawdzili jedynie, czy aby nie wnosimy bomby - tym razem grzecznie zostały w domach – i prosimy bardzo. Ależ ja lubię ten moment, od dziecka, kiedy już się przebiję przez kontrolę i ściski, by móc wkroczyć a czasem wbiec na przerzedzone płyty, okalające obiekty. Taki przedsmak wolności w tym jest. A może nie ma, może to tylko kwestia młodzieńczego wspomnienia, kiedy to z ówczesną przyjaciółką dozgonną mą, Magdą, próbowałyśmy się dostać na Dzień Otwarty TVP, co udało nam się po kilku godzinach odstanych w duchocie, kiedy to wbiegłyśmy na plac przed gmachem, przy dźwiękach – o ironio – Nic nie może przecież wiecznie trwać Anny Jantar? Co by to nie było, działa do dzisiaj.

Gdy dotarliśmy na górę, acz jeszcze nie na nasze miejsca, naszym oczom – a głównie uszom – objawili się De La Soul. Tu się muszę przyznać bez bicia, że znam ich twórczość bardzo pobieżnie, więc i z podobnym zainteresowaniem wyczekiwałam występu. O wiele większą frajdę sprawiało mi obserwowanie Pawła, który z kolei napalił się na ich koncert niebywale, dlatego sobie cichutko stałam obok i uśmiechałam się pod nosem, bo wreszcie byłam na koncercie z kimś, kto potrafił go w pełni docenić i cieszył się z niego jak dziecko. Zero narzekań, zero wyrzutów, zero uwag pt o, jakie to nagłośnienie koszmarne, o jakie te krzesła niewygodne, o jak tu jest dużo ludzi, o boże, słońce świeci, o jezu, strzyka mi w kościach. Jak się miało potem okazać – to był tylko przedsmak mojej satysfakcji, ale no, tak jak pisałam na Blipie, serce samo rosło widząc taką radość. Pamiętając wydarzenia z zeszłorocznego koncertu Jamiroquai, kiedy to bezceremonialnie przeszłam z trybun na płytę, bez większego problemu, zasugerowałam, że skoro tak mu się podoba, a na trybunach jednak dość statecznie, to może i tym razem zejdziemy. I tu akurat dał o sobie znać mój shit luck – mianowicie on wślizgnął się na dół bezproblemowo (podejrzewam tę jego zieloną opaskę, imitującą udatnie opaski płytowe) a mnie zatrzymali. Ten „shit luck” to naprawdę w cudzysłowie trzeba odczytywać, bo mi na tej płycie przesadnie nie zależało – on niech się wybawi. Ja po prostu mam wielką słabość do ludzi z pasją i jak miałam przed sobą gościa, którego powstrzymują tylko barierki, to trzeba było zrobić tak, żeby te barierki zniknęły. Nie na długo, bo jednak rodzeństwo musi trzymać się razem i jak mnie wypatrzył stojącą z dystansu, to wrócił.

Także przepraszam bardzo, ale jeśli są jakieś zastrzeżenia techniczne ze strony kogoś, kto współtowarzyszył nam na stadionie, to ja tematu podnieść w stanie nie jestem. Ja, bo mówić mogę tu tylko za siebie, tam poszłam dla muzyki, nie dla pokręteł.

Jednak to nie De La Soul było celem wyprawy, jedynie miłym dodatkiem, dlatego czekając na Garbage udaliśmy się z powrotem na dół, żeby zapalić, czegoś się napić, etc. Ja skorzystałam z okazji, by spotkać się z Rkdeeyem i jego małżonką, którzy szczęśliwie też tam bawili. Przy okazji muszę podzielić się obserwacją, że w porównaniu z rokiem ubiegłym, kontrola była jakaś nazbyt nadgorliwa. Pomijając już eksces ze schodzeniem na płytę, to c’mon – od kiedy nie można siadać na trawie? Nie mówię o tej znajdującej się przy stoiskach gastronomicznych, a o tych zboczach przy schodach. Albo o tym, jak to niby koniecznym jest siadanie w swoim rzędzie, zamiast stać u szczytu trybun? Właśnie to mnie ujęło w festiwalu, że de facto był pełen luz, a nie słyszałam o żadnych przepychankach czy jakichkolwiek innych incydentach, które wymuszałyby taką czujność. Aczkolwiek w zeszłym roku faktycznie szłam z Agatą i Rkdeeyem na gwiazdy wieczoru, dlatego albo na suportach mnie jeszcze nie było, albo byłam, ale zbyt stremowana debiutem, by czuć się swobodnie. No nie wiem, trochę mi to w sobotę przeszkadzało. Do czasu.

Niemalże punktualnie, tj. około 20:30 na scenie pojawili się Garbage. Niesieni echem pierwszego numeru podążyliśmy czym prędzej na górę, gdzie trafiliśmy w sam raz na Stupid Girl, co mnie ucieszyło podwójnie, bo raz, wiadomo – fantastyczna piosenka, a dwa – zaczęło się rozwiewanie moich wątpliwości, czy aby to będzie koncert przekrojowy, czy ledwie promocja płyty, na koniec, dla formy, przetknięta jednym czy dwoma starociami. Muszę bowiem przyznać, że poszłam tam na stary Garbage jednak, ten sprzed laty, nową płytę witając z nadzieją, ale to głównie dlatego, że yay, wrócili! a nie yay, co za genialny album. Wpisują się tym samym w coraz to pokaźniejszą listę zespołów, które wracają, ale w nowej odsłonie, zamiast konsekwentnie kontynuować tę, w której zostały pokochane. Nie, żeby to była zła płyta, ale poprzeczkę postawili przecież bardzo wysoko.

Shirley, jak można się było spodziewać, to sceniczna torpeda, zakończona ognistoczerwonym kokiem, widocznym dla mnie świetnie nawet z trybun, przy świetle jeszcze dziennym i to wcale nie dzięki telebimom. Właściwie one mi przez cały koncert były niespecjalnie przydatne, bo są takie gwiazdy – i panna Manson do nich niewątpliwie się zalicza – których jest pełno i wszędzie, a telebim nie nadąża.

Kwestię pogody podniosłam nieprzypadkowo, bo prawie deszczowa, ale wciąż słoneczno-ciepła aura idealnie mi się wpisywała w krajobraz, otoczony muzyką, która też jest – przynajmniej dla mnie – tak nieco na skraju dwóch światów: tego ciemnego, przyczajonego, który eksploduje w umyśle tylko w nocy, gdy już niczego ukryć się nie da i wszystko wychodzi z metaforycznej szafy i tego energicznego, przy świetle, które dodaje pewności siebie i kopa. Tu zaburzę nieco chronologię pojawiania się utworów, ale zostawienie Push It na koniec było majstersztykiem strategicznym, bo po tej całej, półtoragodzinnej bodaj, przeprawie po emocjach, można było wyjść wyplutym totalnie a tak wypuścili fanów z charakterystycznym dla siebie, mobilizującym kopem w tyłek.

Przeprawie po emocjach, hm? Oh boy. W przeciwieństwie do większości, która niewątpliwie czekała tam na Linkin Park – co przyznała sama Shirley, rozpoczynając tym samym dla mnie emisję wielkich uczuć w swoją stronę, bo także jej zachowanie między piosenkami było fenomenalne. Niby nihil novi, gdyż to jest nie tylko wokalistka, a cała Osobowość i tak, jak uwielbiam słuchać jej śpiewu, chylę czoła przed tekstami, tak niemniejszą przyjemność sprawia mi czytanie jej wypowiedzi, gdziekolwiek na jakąś natrafię. Poza tym, co widać na jej głowie, widać też, że coś w niej ma i to jest fantastyczne. I chyba jednak wciąż rzadkie. – siedziałam jak zahipnotyzowana, mimo prób podjęcia koncertowych szaleństw. Setlista – marzenie, bo QueerShut Your MouthSpecial, bo Cherry Lips,Temptation Waits, bo MilkVow, boI Think I'm Paranoid ­do cholery – jednak przyznaję uczciwie, że oryginalna perkusja brzmi lepiej niż moja, choć zapewne sprawia nam to podobną frajdę za każdym razem ;) – bo I'm Only Happy When It Rains – I know you can’t appreciate it – podczas którego patrzyłam w szare niebo, czując się w stu procentach właśnie taka, szczęśliwa i dokładnie tam, gdzie być wtedy powinnam, co zdarza mi się nader rzadko. Kulminacyjnym momentem wieczoru, a pewnie i całego tygodnia bądź miesiąca, było jednak wspomniane w tytule niniejszego tekstu, The World Is Not Enough (so they had to give us Shirley). Tu się należy pewne wyjaśnienie – ja mianowicie chyba nigdy nie byłam na tak naprawdę złym koncercie. Zdarzało mi się być na totalnie przypadkowych, słuchałam na żywo występów grup, za którymi nie przepadam – w końcu byłam nawet na Dżemie, który supportował AC/DC, także wiem co mówię, bitch – czy takich, na których ledwo co było słychać – Guano Apes czy Misfits, prawda, gdzie całkowita ściana huku – i one już wygrywały dla mnie nad płytą, dostawały ogromny plus za to, że ten dźwięk faktycznie płynął a nie był odtwarzany. Można było z nim wejść w żywą relację, niekiedy radosną, niekiedy smutną, niekiedy jakąś jeszcze, ale zawsze prawdziwą. I teraz sobie wyobraźcie ten pryzmat w przypadku piosenki, która w wersji studyjnej Cię zdobywa całą, od pierwszej nuty, przez każde kolejne przesłuchanie od nowa. Caluśką. Nie ma mnie, jestem tam. To jest chyba ten moment, kiedy ludzie się wzruszają, nie? Smakują każdą nutę, zamykają oczy, niekiedy może płaczą, a ja nie mogłam. Nie było wielkich gestów, choć emocje na pewno, a ja tak tylko sobie siedziałam, patrzyłam przed siebie i myślę cholera, to jest To. to jest ten cały Absolut, który w wyobraźni przybiera energiczne formy wyrazu, myślisz sobie, że jak już nadejdzie, a przecież nie nadejdzie, bo nie po to jest Absolutem, żeby ot tak sobie przychodzić, prawda, to po prostu. bez fanfar, zbędnego patosu, baroku, wyrafinowanej formy, tak Cię znienacka nie dopada właśnie, a przychodzi i jest. Pewnie to dlatego, że ja wciąż nie do końca sobie wierzę, że to się wszystko stało, tak jak się stało, czyli tak jak powinno, że wszystko się bez cienia zastrzeżeń udało, bo mi się tak przecież nie zdarza, tak po prostu, od niechcenia, się spełniło marzenie. I powinnam biec pewnie i wracać i starać się ten wieczór, a zwłaszcza ten moment przeżyć od nowa, tak jak należy, wykorzystać wszystkie momenty, zamiast siedzieć albo się schylać, łapiąc się za głowę, jakoś to wszystko Przeżyć, ale nie muszę. Bo wszystkie wnioski mi się rozjeżdżają już na starcie, jako że było perfekcyjnie i już.

Jak tak czytam różne relacje i reakcje, bo ja oczywiście ze wszystkim spóźniona, ale wolałam pisać tydzień, a wszystko, niż po łebkach i potem sobie pluć w brodę, że czegoś nie ujęłam z braku czasu, to jeszcze bardziej doceniam nie tylko towarzystwo – serio, lepszego towarzysza na koncert i to jeszcze koncert Garbage się znaleźć nie da, bo do tej pory, gdy chodziłam z ludźmi na koncert, to było właśnie chodzenie z kimś na koncert, grupa ludzi idąca obejrzeć widowisko, komentując, wymieniając się w trakcie spostrzeżeniami, następnie wychodzi i kropka. Nie bierze w wydarzeniu udziału, tylko je ogląda, z boku, nie ze środka. O ile przy filmach tak się dziać może, bo sobie po prostu obejrzę potem sama w domu, nadrabiając momenty zakłócone, o tyle z koncertami się tak nie da i jak nie uchwycisz tych momentów od razu, to przepadną i nie ma. I mogłabym swobodnie napisać, że byłam tam sama, bo właśnie nikt mi nie zakłócał, ale pominęłabym tym samym te fantastyczne zastrzyki wiary i energii, gdy się kątem oka na to krzesło obok spojrzało. Że hell yeah, ktoś na to krzesło, miejsce na widowni zasłużył, należał się komuś bilet jak mało który, pozostaje tylko życzyć zespołom takich fanów.

Także wykręcona jak sweter, wykopana przez Push It, opuściłam stadion, zahaczając jeszcze o przybytek z napojami, bo z reakcji stricte fizycznych, to mi zaschło z tego wszystkiego w gardle. Kolejki były takie, że już nie porywałam się na żadne poszukiwania konkretnych napojów tylko, nadal nie znosząc piwa serdecznie, zaopatrzyłam się przy stoisku z Red Bullem. Późniejsza moja forma wieczorna pozwala wnioskować, że niestety nie działa, bo mimo wielkich emocji poszłam spać niedługo po powrocie do domu.

A co się działo podczas tego powrotu, to ja, zgodnie z obietnicą, przemilczę, bo to było tak złe, że aż cholernie zabawne. Ale prawda, że ten pan był tu tylko okazjonalnie i ja go już nocą na swoim osiedlu nie spotkam, prawda? Bo jakoś nie widzę siebie wymieniającej z nim sąsiedzkich uprzejmości. Niczego z nim wymieniać nie chcę. Ohyda.

Na koniec, tradycyjnie, setlista:

1. Automatic Systematic Habit
2. Stupid Girl
3. Temptation Waits
4. Shut Your Mouth
5. Queer
6. Metal Heart
7. Why Do You Love Me
8. The World Is Not Enough
9. Control
10. Cherry Lips (Go Baby Go!)
11. Blood for Poppies
12. Special
13. Milk
14. Big Bright World
15. I Think I'm Paranoid
16. Only Happy When It Rains
17. Vow
18. Push It



2 komentarze:

  1. Lepszego koncertu nie mogło być. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak się "bawiłem"? Fuck no. Ja się nie bawiłem, Ty też nie. My to przeżywaliśmy. Siedzieliśmy i utwór po utworze nie wierzyliśmy że to właśnie słyszymy na żywo, tak blisko, tak namacalnie, tak kurewsko rzeczywiście. Nie wyobrażam sobie jakiegokolwiek innego większego koncertu bez Ciebie. KURWA MAĆ przeżyliśmy Garbage. Łzy leciały. Musiały.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz trzeba będzie tylko tego Fisza dopaść, a potem ruszyć w grouppiesowe tournee w wymiarze międzynarodowym. No i nie zapominaj o obiecanej wizycie w Ironie, a tam też coś grywa, hm? ;>

      Usuń

darmowe liczniki statystyki