22.6.11

WOF, WOF (17-18 czerwca 2011, Stadion Legii, Warszawa)

Skunk Anansie. Moby. The Streets. Plan B. Jamiroquai. Że bilet kupię to wiedziałam już jak pojawiła się informacja o Skunkach - pewnie gdyby to było gdzie indziej, w innym mieście w sensie, to już bym tak ochoczo się nie rwała, gdyż widziałam i w kupie (w Spodku 12 lat temu) i samą Skin (w Gdyni, lat temu 7), a płytę wydali bardzo marną. Ale skoro już pod nosem niemalże, to bardzo chętnie, w końcu muszą zagrać coś poza nowymi kawałkami, a energia Skin na scenie warta jest wielokrotnego oglądania. W miarę napływu informacji o kolejnych artystach zmieniałam zdanie z biletu jednodniowego na karnet, choć wiedziałam, że pozostali będą stanowić dodatek do Skunk Anansie. O jakże się myliłam.

Jak to zwykle w mojej przyrodzie bywa - Murphy nie śpi i kiedy tylko zależy mi na spóźnieniu się na koncert, gdyż support niewart jest mojej uwagi, to, cholera, zdążam na wszystko. Tym razem chciałam ominąć Piotra Lisieckiego, Michała Szpaka i My Chemical Romance. Tja.

O ile obecność Michała Szpaka rozumiem, bo to chyba stanowiło nagrodę za zajęcie drugiego miejsca w X-Faktorze, o tyle po co przybłąkał się Piotr Lisiecki to nie wiem. Nie było go słychać niemal wcale i gdybym nie usłyszała dwukrotnie imienia Jolene, to za nic nie dałoby się zgadnąć, co on tam brzdąka. Michał Szpak to jest z kolei jakaś kosmiczna tragedia, bo pomijając jego szczylowaty image - bo to nie ma nic wspólnego z kontrowersją, to jest co najwyżej controversywannabe, to... X-Faktora nie oglądałam, więc o osobie Michała Szpaka mi jedynie donoszono - że taki, śmaki i owaki, ale głos faktycznie ma. Rzecz w tym, że nie ma. I teraz pytanie - o co chodzi? Śpiewać nie umie, tekstów trzech piosenek (o zgrozo, Californication, Sweet Child O'Mine i Are You Gonna Go My Way?) nie umie, show robić nie umie - bo to, że lata po scenie w żółtym papierem toaletowym Velvet we włosach i próbuje włazić na konstrukcje jest żenujące a nie robiące wrażenie... no kanał jakiś. No, I'm not gonna go your way, ić sobie stont.

Towarzyszący mi na imprezie Rkdeey z Widokzwenus narzekają na nagłośnienie podczas My Chemical Romance. Zapewne słusznie, choć trzeba wziąć pod uwagę, co My Chemical Romance gra. Że gra jakieś bezpłciowe dudnienie, szum, czerwonowłosy chłopak wierzy, że jak się drze to jest dobrze i wtedy mają power i w ogóle reprezentują bardzo dziecinne podejście do tzw. ostrej muzyki. Podzielane przez rzesze nastoletnich fanów trash, srasz metalu, gdzie ważne, żeby była bardzo głośna ściana dźwięku. Nieważne, że nie da się tekstu zrozumieć, że gitara nie ma żadnej melodii, tylko jest maksymalnie przesterowana. Ma być głośno. No to było. W sam raz dla piszczących małolatów. I ci są wniebowzięci, jak czytam na festiwalowym fanpage'u. Wot, dzieciarnia.

Teraz słówko o miejscach, bo z jednej strony wyśmienite, doskonałe, scena jak na dłoni, z lotu Szpaka i widoki przednie, wygodnie bo na siedząco, niemal sam szczyt, ale.

Ale na boga, Skunk Anansie to nie jest zespół do kontemplacji, zwłaszcza, że lata nie zrobiły swojego i dalej są jak dynamit - matrioszka, bo zupełnie oddzielnym dynamitem jest sama Skin. Drobna a energii ma tyle i tak nią zaraża, że już chyba koło trzeciego kawałka zaczęłam pluć sobie w brodę odnośnie zamiany biletów. Z drugiej strony zawsze to jakieś doświadczenie. I wtedy faktycznie słuchasz a nie pozwalasz, by na ocenę tego, czego słuchasz wpływ miały czynniki zewnętrzne, choćbyś się ograniczał do zewnętrza własnego. Wspomniane wcześniej Wonderlustre nie obroniło się, jak to zwykle bywa, w wersji koncertowej - nadal to mętny, acz nie smętny, zbiór pop-rockowych piosenek o miłości potraktowanej w sposób jak najbardziej banalny. Brak możliwości zatopienia się w szaleństwie genialnego dźwięku sprawił, że przez całe ♫My Ugly Boy zastanawiałam się nad sensem słowa boy tamże. Przy wiedzy niespecjalnie zresztą skrywanej, a mówiącej o Skin będącej lesbijką to wygląda to równie sztucznie, jak Ricky Martin robiący, nieumiejętnie, maślane oczy do kobiet w teledyskach. Znaczy... no po cholerę? Chyba, że to skaza ewolucyjna i każda kobieta, niezależnie od okoliczności i uwarunkowań, w pewnym wieku zaczyna postrzegać mężczyzn jako fantastyczne zabawki, na których można wieszać psy i złorzeczyć do woli, będąc święcie przekonanym, że to robi jak najlepsze wrażenie. No nie robi raczej. Wręcz nawet przeciwnie, o czym świadczą opinie ludzi, którzy słuchali ostatniego albumu znając wcześniejsze.
Dlatego też przyjęłam każdy kolejny kawałek zeń ze stoickim spokojem i wiarą, że zaraz nadejdą stare, świetne czasy. I doczekałam się wielokrotnie - ♫I Can Dream słyszałam już po raz trzeci, gdyż zarówno w Spodku jak i na Open'erze, potem ♫Twisted (Everyday Hurts), przy którym pierwszy raz siedziałam bez ruchu, ♫Charlie Big Potato... długo by wymieniać. Może tylko jeszcze wspomnę o ♫Tear the Place Up, bo nie znałam, gdyż znajduje się na Skunkowym zbiorze hitów, Smashes and Trashes a ja, mająca wszystkie płyty, nie widziałam sensu zapoznawania się z wydawnictwem. Niesłusznie, ale koniec końców poznałam dodaną do staroci piosenkę. Przekrój przez twórczość wyśmienity zaserwowano, każdy mógł poczuć się połechtany.
I tu jeszcze bardziej boli wspomnienie koncertu Guano Apes - tu było kompletnie inaczej. I próżno szukać winy wyłącznie w nagłośnieniu, bo jednak GA było co jakiś czas słyszalne i można było stwierdzić, co by było gdyby. Byłoby na pewno mniej energii, mniej sił wokalnych... i wszystko byłoby naprawdę wspaniale, koncert roku, gdyby tego samego dnia nie występował Moby, będący, jak dla mnie, największym zaskoczeniem chyba ze wszystkich koncertów, na jakich miałam okazję się pojawić.

To może brzmi tak, jakbym go wcześniej nie znała, że się tak zachwycam. Znałam, znałam, ale teraz poznałam od innej strony, na nowo najwyraźniej. Bo na co dzień to był sobie Moby, fajny, fajny, nie wiem jednak czy przesłuchałam którąkolwiek z jego płyt w całości, raczej ograniczyłam się do sympatyzowania z singlami. Tymczasem to, co zobaczyłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Siedziałam przez niemal cały koncert oniemiała z zachwytu, czasem łapiąc się na otwartej ze zdziwienia buzi.
Po pierwsze ugięłam się pod poziomem dopracowania w najdrobniejszych szczegółach piątkowego występu. Bez żadnych popisowych improwizacji - co najczęściej jest tak ryzykownym pomysłem, że mało komu realizacja się udaje, bez bezsensownych rozwlekań, po prostu to, co udało mu się osiągnąć na, wielokrotnie przecież dopieszczanych, albumach. Prostota - umowna, gdyż o muzyce Moby'ego raczej nie da się powiedzieć, że jest prosta - jako najlepszy środek do celu. Ponadto nigdzie indziej jak na scenie tak dobitnie nie widać, że taki jeden mały, niepozorny człowieczek nie musi się rzucać po scenie, drzeć jak opętany, nawet wymyślnie stroić, by stworzyć coś, co pochłania tłumy. To nie była ściana dźwięku, to był wir, który wciągając odwracał uwagę od wszystkiego wokół. Tak można było tylko tonąć i tonąć w. The abyss of sound. Odbudował zarówno tę samą przestrzeń, jaką niesie z sobą w ♫Porcelain, masywność stojącą za ♫Flower czy energię ♫Bodyrock. Swoją drogą bardzo trafny klip, tak to właśnie działa, zdobywa Cię dźwiękiem od wewnątrz, zalewa falą i choćby się waliło czy paliło – nie odwrócisz wzroku. Co najwyżej dasz się porwać, jak my przy ♫Lift Me Up. Umieściłam wideo koncertowe, by nieco oddać, choć nie całkowicie, bo zamiast tej blond filigranowej dzieweczki na scenie Moby’emu towarzyszyła Joy Malcolm – stuprocentowe przeciwieństwo tej, widzianej w klipie. Ciemnoskóra wokalistka obdarzona wyśmienitym, typowo czarnym głosem, który tego wieczora brzmiał jak dzwon i przebijał, stety czy też nie, wielce hołubiony, także przeze mnie, głos Skin. Zresztą, co tu dużo pisać – pechem Skunk Anansie było to, że występowali tego samego dnia, co Moby. Przyćmił ich dokumentnie.
Warto wspomnieć, że Moby był jedyną gwiazdą tegorocznej edycji festiwalu, która bisowała. I raczej nie wynikało to z nieuprzejmości reszty muzyków – tylko jego, i rzecz jasna Joy, chciało się słuchać nieprzerwanie. Właściwie nie wiem, czy tam w środku mi się ten koncert skończył – wciąż i wciąż przypominam sobie kolejne fragmenty. Och, i coś, co akurat w moim przypadku jest niebagatelne: Moby jest pierwszym zagranicznym artystą, który może "dziekować" do woli i ani razu się nie skrzywię, jak ma to miejsce w przypadku całej rzeszy muzyków, którzy chcąc się przypodobać, klecą coś po polsku. On ma urok - oni żenadę.

(mało istotna) Setlista My Chemical Romance:

1) Na Na Na
2) Thank You For The Venom
3) Planetary (GO!)
4) Mama
5) ...Sing
6) Bulletproof Heart
7) Teenager
8) Helena
9) The Only Hope For Me Is You
10) Welcome to the Black Parade
11) I'm Not Okay (I Promise)
12) Famous Last Words

-----------------------------------------------

Setlista Skunk Anansie:

1) Yes It's Fucking Political
2) Charlie Big Potato
3) Because of You
4) God Loves Only You
5) Riff - All In The Name Of Pity (bardzo dobry pomysł z tymi wstawkami, co prawda trochę żal, że same riffy, obiecujące ciągi dalsze, but still)
6) My Love Will Fall
7) I Can Dream
8) Riff – Intellectualize My Blackness
9) My Ugly Boy
10) Weak
11) Hedonism (Just Because You Feel Good)
12) Twisted (Everyday Hurts)
13) On My Hotel TV
14) Tear The Place Up
15) Skankheads (Get off me)

------------------------------------------

Set(but definitely not sit)lista Moby’ego i Jay Malcolm (naprawdę, należy się dziewczynie wyodrębnienie):

1) God Moving
2) In My Heart
3) Go
4) Natural Blues
5) ...We are all made of stars
6) Beatiful
7) Bodyrock
8) Flower
9) Lie down in darkness
10) Honey
11) Porcelain
12) Extreme ways
13) Why does my heart feels so bad?
14) Shot in back of head
15) Disco lies
16) The stars
17) Lift me up
18) Feeling so real (bonus)

Dzień drugi przyniósł z sobą naprawdę spore oczekiwania – po kim? no po kim? po Mobym, jasne – których niestety nie spełnił, przynajmniej jeśli chodzi o Plan B i…. The Streets, który w ostatniej chwili został odwołany. Mike Skinner wydał, co prawda, oświadczenie, z lektury którego wynika, iż jego nieobecność jest w pełni usprawiedliwiona, ale jednak żal. Tym większy, że gros publiczności wykupiło karnety czy nawet bilety jednodniowe tylko z uwagi na jego występ. Bardzo łatwo zakładać takie rzeczy, ale szczerze wierzę, że gdyby wszystko potoczyło się zgodnie z planem, to sobota wypadłaby lepiej. Choć, wbrew obiegowej opinii, nie było wg mnie tak źle.

Na początek rodzime Sistars, które na siłę starało się być luźne, pełne feelingu i freestyle’u. Tymczasem brzmiały najzwyczajniej w świecie sztucznie – upudrowany, wymuskany i zawiązany pod krawat beat, siostry Przybysz nieudolnie próbowały imitować – adekwatnie do noszonego nazwiska – przybycie z bezkompromisowej planety, podczas gdy brzmiały strasznie płasko i jednoznacznie: jakby przybyły z firmy fonograficznej. Cóż, oceniajmy po nazwie: niewiele jest bardziej pretensjonalnych nazw od kombinacji sisters i stars, sorry.

Występ Planu B padł ofiarą festiwalowego, kulawego nagłośnienia – co mądrzejsi, jak Skunks Anansie czy Moby, przywieźli swoich ludzi a ci, co zdali się na naszych, zapłacili gorzką cenę bycia kiepsko wspominanymi.

Zaczęło się od zabawnego beatboxu Faith SFXa. Nieco, przyznam, przydługiego, bo o ile na początku robiło to wrażenie – zaiste, gość ma talent, ale tak po dziesięciu minutach nerwowo spoglądałam na zegarek, konspiracyjnie komentując do Rkdeeya, iż mamy do czynienia z najdłuższym intro świata. Które, szczęśliwie jednak, dobiegło końca i rozpoczął się koncert właściwy. Mimo, że, jak pisałam, kiepsko nagłośniony, to Ben – wokalista Planu, przyp. Bee – ujął mnie swoim nosowym, jak mówią niektórzy, zakatarzonym, głosem. Co kto lubi, ja lubię. Zdołałam przebić się przez filtr nawalających techników i rozkoszowałam się tym, co Plan B naprawdę chciał zaprezentować. A zaprezentował bardzo przyjemny występ, z udatnym wyczuciem klimatu. Myślę sobie, że ciężko tu – podobnie jak w przypadku MCR, choć na zgoła inną skalę – oczekiwać perfekcyjności, geniuszu, wielkiej muzyki czy innych niesamowitości, bo wystarczy posłuchać ♫Prayin’, by wiedzieć, że poza fajnym rozruszaczem, niezłym akompaniamentem do stukania w kolano, stopą czy w kierownicę, gdy stoi się w korku tudzież na światłach, to nie ma się do czynienia z niczym tak naprawdę szczególnym. Tacy, prawda, z wyższej półki, ale to nadal regał a nie pawlacz. Zresztą ja i tak wolę ♫The Recluse, a ten mu wyszedł bardzo zacnie. Następnie chłopaki wzięli się za covery – w pamięci utkwiły mi tylko Stand by Me i Kiss from a rose (oba znajdują się tu, nagranie jest amatorskie, nie moje, kiepskiej jakości, ale pisanie o muzyce jest jak…, dlatego niech będzie namiastka chociaż). Szału nie było, ale jak na moje niespecjalnie wygórowane oczekiwania – dali radę.

Później miały miejsce pewne wydarzenia związane ze zmianą miejsc, składów uczestników i koniec końców Jamiroquaia słuchałam sama, na schodach prowadzących na płytę.

Myli się jednak ten, co myśli, że było mi tam źle. Z początku owszem, gdy z ciepłej posadki na trybunach wpadłam w tłum zasłaniający mi absolutnie wszystko i chodzący mi po plecach, to nie było to najwspanialsze uczucie, ale nie minęło pięć minut a moja skromna postura po raz kolejny okazała się niebywale użyteczna w takich przypadkach. Otóż stanęłam sobie na schodach tak, że nikomu nie zasłaniałam – komu? Pigmejom? ;) – nikt mi nie zasłaniał, gdyż stali schodek czy dwa niżej, ja miałam swoją strefę do private dancing i właściwie nic innego nie było mi potrzebne. Może trzecia ręka do trzymania napoju, bo tańczyłam mając w myśli butelkę, którą ustawiłam sobie między stopami i starałam się jej nie zgubić, nie skopać, nie sturlać, bo było duszno a jak się tańczy, to tym duszniej. A było przy czym, oj było. Jay Kay nie zawiódł – zaserwował fantastyczny koktajl funkowego grania, okraszonego charakterystycznym dla siebie groovem. I bardzo przepraszam, albo i nie, ale nie będę się imała spolszczeń, bo mi to cały efekt popsuje. Było tak, jak mówię – funky grooving, bez dwóch zdań. Nie wyobrażam sobie tak naprawdę siedzenia przy ♫Canned Heat, ♫Cosmic Girl czy ♫Little L, więc zmiana wyszła mi tylko na dobre. No co ja poradzę, że mam ze swoimi nogami i pozostałymi fragmentami słabość do tego gościa w pióropuszu? W którym, tak nawiasem, rzecz jasna, wystąpił i tym razem. Zaimponował nam – bo większość uczestników zabawy podziela moje zdanie – otwartym sprzeciwem, skierowanym w stronę nagłośnieniowców. Niewybrednym, bo okazanym za pomocą fucka, ale jednak. Takie MCR czy Plan B nie pisnęli nawet. Czyli fajnie, czyli ma wizję tego, jak ma wyglądać jego show. Bo show niewątpliwie było, pełną gębą. Taaaak, ten wieczór wart był obecności na stadionie Legii, zwłaszcza, że koncert zwieńczony został tym, na co czekałam od przeszło tygodnia – moje kochane ♫Deeper Underground wykonane z uwzględnieniem wszystkich smaczków i niuansów, jakie niesie za sobą. Perfekcyjne zwieńczenie festiwalu.

Setlista Planu B:

1) Writing's on the Wall
2) Free
3) Welcome to Hell
4) Love Goes Down
5) Prayin'
6) The Recluse
7) Coming up easy
8) What You Gonna Do
9) She Said
10) My Girl / Stand By Me
11) Dubstep medley, Kiss from a rose, forget about b
12) Pieces
13) Stay Too Long

-------------------------------------------------------------------------

Set-funk-lista Jamiroquai:

1) Rock Dust Light Star
2) Main Vein
3) Cosmic Girl
4) You Give Me Something / Smoke ...And Mirrors
5) Little L
6) Canned Heat
7) Space Cowboy / Hurtin
8) Feels Just Like It Should / Corner of the Earth
9) Love Foolosophy
10) Travelling Without Moving
11) Alright
12) Deeper Underground
13) White Knuckle Ride (faktycznie, coś tam rozbrzmiewało, gdy się ulatniałam, by spotkać się z koleżanką [Ooo, jezu, Karolcia, jak Ty wyglądasz, sama skóra i kości, no cóż – jednym z elementów German Dream, za którym tęsknię najbardziej, jest niereglamentowana oferta gastronomiczna, nie?])

…. i trochę szkoda braku ♫Virtual Insanity, ale w sumie nadrobił z nawiązką.

Można doszukać się wielu mankamentów, głównie po stronie nagłośnieniowców i karmicieli – gliniana pizza to nie jest to, co Pszczoły lubią najbardziej. Zimne hot-dogi takoż. Przyjezdni kręcą nosem na organizację, ja tu się nie wypowiadam, bo mi w hotelu spać nie kazano, a co za tym idzie – do któregokolwiek dojeżdżać nocą. Docenić jednak trzeba organizację ruchu pokoncertowego – poza paroma niecierpliwymi idiotami, którzy nie mogli ustać chwilę dłużej na światłach, by spokojnie przejść z tłumem na drugą stronę ulicy. Jak dla mnie mogli iść, co najwyżej by przeszli na tę trochę inną Drugą Stronę.
Mogę sobie nieco popluć w brodę, że wymieniłam bilet z płyty na trybuny, ale, jak pisałam, zawsze to jakieś nowe doświadczenie. Na przykład teraz już będę wiedziała, żeby raczej nie wymieniać, gdy chodzi o zespoły czy wykonawców, przy których w domu usiedzieć nie mogę. Będę też skłonniejsza do pozostania wierną tradycji samotnego chodzenia na koncerty, bo gust mam najwyraźniej osobliwy i nie mówię tu o nazwach a o brzmieniach i jak mi się nie będzie podobało, to sobie pójdę i ponarzekam po albo wcale, bo w końcu nikt mnie wołami nie ciągnął, miast wyrażać swoją skrajną dezaprobatę w trakcie. Bo i na co to komu. I zacznę inwestować w festiwale, bo zarówno na Orange’u jak i na niegdysiejszym Open’erze, wszystko, czego nie znałam lub znałam pobieżnie, wypadało bardzo przekonująco. Choćby za sprawą atmosfery. Okej, nie lubię, nie znoszę wręcz tłumów, ale gdy mamy ten sam cel – cieszyć się dużą dawką muzyki, to chyba znoszę ich chętniej.

Tyle, że nie wiem jak to będzie z pisaniem o nich, bo było miło, ale wymiękam.

A teraz odliczanie do piątku, do Arcade Fire.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

darmowe liczniki statystyki