9.9.08

VISION THING, The Sisters of Mercy, 1990

     Długa już całkiem przygoda z Last.fm pozwoliła mi zdobyć jakieś tam rozeznanie w gatunkach, podgatunkach i im pochodnych. Kiedy więc za The Sisters of Mercy dojrzałam tag goth, to spojrzałam z duużym powątpiewaniem. Mam uczulenie na wszelkie gotyckie, ghotyckie i jakkolwiek fikuśniej zapisane formy tego słowa, dokonania. Lacuna Coil, Lacrimosa [to to najbardziej] czy Nightwish przyprawiają mnie o małe, gorejące kropeczki na skórze, zwane potocznie wysypką. Niemiłe, doprawdy.

Ale podstawą wydawania sądów jest zapoznanie się z osądzanym, więc zaleciłam fu!barowi odtworzenie mi Vision Thing i.. dostałam od razu belą po kolanach od rozpędzonej perkusji wespół z wściekłą gitarą. Robi wrażenie i to bardzo pozytywne - odeszły w sekundę obrazy smęcących, krwawych dziewic na rzecz w pełni świadomego wyzwania, jakiego się podjęli, zespołu. Cóż to za wyzwanie? Takie wstępy są cholernie obiecujące, windują z miejsca na szczyt energii i ciężko na tym poziomie pozostać bez przerwy, na prawie pięć minut. Nie przysłowiowe pięć minut, na 276 sekund niczym niespowolnionej, a wręcz zdającej się o dziwo jeszcze bardziej rozkręcać, mocy. Udźwignęli, mają klasę.

 I naprawdę Panowie, ja już Wam ufam. Nie są przekonani - muszą mnie położyć całkowicie pod sobą. Atakują Ribbons - spryciarze, z dwóch stron. Bo jakby przypadkiem mi się nie spodobało (ależ skąd!) w wersji studyjnej, to mogę sobie wypłynąć na fali stojącej vis-a-vis nich publiki, w wersji koncertowej. Ale zanim o niej, bo udał im się zabieg i wersji live słucham już z zamkniętymi oczami pomiędzy tłumem, to uczciwiej by było wypowiedzieć się o Ribbons studyjnym. O niepokojących, nieco stłumionych frazach przechodzących coraz odważniej, przy metalowych (w znaczeniu z metalu, kwestię gatunku muzycznego zarzućmy) dźwiękach gitar, do krzyku Just walk on in!. Cała ta atmosfera pozwala stać się speechless, bez znajomości tekstu. Nie byłabym jednak sobą nie sięgając po niego i nie przekonując się tym samym, jak sugestywne jest to walk on iiiiin. To, co Eldritch osiąga poprzez koncertowe echo jest niebywałe. Nie powiem, że wielkie - to słowo przyjdzie mi jeszcze wykorzystać - ale z pewnością przytłacza. Na poły z poruszeniem. A jego wykalibrowane przedstawienie, że to właśnie Ribbons przyjdzie nam - pal diabli, też tam się umieszczę - usłyszeć, ta niskotonowa niedbałość w jego głosie robi wrażenie. Coby wypadło bardziej kobieco - robi to samo wrażenie, które pozostawia ten zgarbiony chłopak, który nikogo nie interesuje gdy tymczasem kryje w sobie coś bardzo wartościowego. Z którego strony choćby o przekleństwo, modli się w pamiętniku dziewczyna. 

Wszyscy wiemy jak to jest z balladami. Są kojące, wzruszające bywają, najczęściej nudne - nigdy jednak masakrycznie złe. Wykonywane przez zespół parający się balladkami wypadają niewiarygodnie. Jeśli jednak wychodzi ona spod rąk zespołu, który przez trzy pierwsze numery naraża na szwank wszelkie możliwe termometry i jeszcze tytułuje ją Something Fast to ja mu wierzę. Bo chyba o to im choćby po części chodziło.

Pozwolę sobie - w tej subiektywnej recenzji na moim blogu, gdzie nikt nie będzie mi tego cenzurował - na prywatę związaną z Doctorem Jeep'em. Pewna bliska mi osoba miała niegdyś sporo doczynienia z lekarzem, którego z racji inicjałów nazywałyśmy właśnie Jeep'em. I jakże tu się nie uśmiechnąć na widok tego tytułu? ;) 

Powyższa prywata nie ma nic nadto do odbioru kawałka przeze mnie - on absolutnie broni się sam. Dzięki zasuwającej na dzieńdobry perkusji, dzięki towarzyszącym jej rozgrzanym do czerwoności gitarom, przebijającym gdzieniegdzie głosem Eldritcha, który mrozi chyba na pełny etat już i tej kobitce w okolicy refrenu. Dzięki tej pani w okolicy refrenu i dzięki klawiszom, które na sekundę wyciągają z tego szalonego, rozpędzonego a mimo wszystko nadal rozpędzającego się kołowrotu. Gdyby miano to zobrazować, to porównanie jest tylko jedno - nieszczęśnika jakiegoś trzymają za włosy w wodzie i wyciągają co jakiś czas, coby nabrał powietrza. Dla jednych masakryczna wizja, zapewne. Ale jeśli zamiast wody, zaczniemy topić go w dźwięku - może też zginie, ale miałabym wątpliwości, czy to takie pechowe.

MORE !!! - schowajcie się wszyscy i wszystko, od swojej pierwszej minuty, od tego podjazdu gitary rodem z lat... '80 przecież, od Some people get by.. poprzez kulminację w refrenie. I te fenomenalne chórki będące nieco spokrewnione z chórkiem w I don't like the drugs, but the drugs like me Mansona. A jak Eldritch mówi tak cholernie dobitnie I'm not done yet to z jednej strony ciarki przechodzą i krew można w żyłach poczuć ale z drugiej lepiej się od niego trzymać z daleka. Sensu sugestywny. Ten numer na słuchawkach dousznych, mieszający się między zwojami trzyma o wiele dłużej niż swoje programowe 8:23. Ja sobie nie chcę odpowiadać na pytanie, jakby to brzmiało na żywo bo byli w Polsce 3 razy i z moim kurde szczęściem - ostatni odbył się dwa lata temu. I już myślisz, że to koniec [choć sposób w jaki się z tego świata połyskujących strun i niebezpiecznych klawiszy wydostaję to istna perełka. Post orgasmic chill, że od Skunk Anansie pożyczę] a tu niespodzianka. Powalająca do cna. Na dniach jakoś, ponieważ muzycznie łyknął mnie More całościowo, sięgnęłam do tekstu i jak padłam, tak po dziś dzień nie wstałam. Potwierdziło się bowiem, że jest to absolut. Jeden z doprawdy nielicznych - na każdym polu 100%. I ta płyta mogłaby nie istnieć - mogłaby być bardzo cienka a i tak More by ją wydźwignął na piedestał.

     Pozostałe utwory, tj. Detonation Boulevard, When You Don't See Me, I Was Wrong czy You Could Be The One ładnie [ładnie może zostać użyte, kiedy mowa o SoM?] wpisują się w konwencję albumu nie wyróżniając się jednak przesadnie - na owego albumu tle, indywidualnie wiodłyby prym na pewno, ale mają pecha być konfrontowane z Ribbons czy Doctorem Jeep'em [More 3/4 piosenczyn kładzie na łopatki, nie tylko SoM] i legną. Nie z kretesem, płyta jest od A do Z mocną pozycją w mojej mp3-kotece, choć poznana niedawno, ale legną. I przyznam, że irytuje mnie refren do When You Don't See Me ale to ja i mnie to u kogokolwiek zirytuje.

     Na koniec największa niespodzianka - Doctor Jeep extended i bardzo-kurwa-dobrze, bo niech się nie kończy i Ribbons live wspomniane wyżej. More niech nie extendują bo by zaczęli upiększać, a im bardziej perfekcję upiększasz tym ona traci na perfekcji owej.

     Poszłam po najmniejszej linii oporu, zaczęłam od najlepszej ale wbrew pozorom, pozostałe na tym skorzystają - nie będę miała w głowie parcia na szybkie odhaczenie reszty, byleby dotrzeć wreszcie do Vision Thing.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

darmowe liczniki statystyki