12.5.13

FreeForm Festival 2013


Zacznę nieco od końca, czyli od sobotniego popołudnia, kiedy to czekając już nieco zniecierpliwiona na przystanku, zabrałam się do lektury krótkich notek z piątkowego koncertu Tricky’ego, bo tylko spotęgowały moje wrażenia, jak najbardziej zresztą pozytywne. Wedle słów uczestników imprezy – przecież podobno tej samej, na której byłam i ja – artysta był nudny, wtórny, stary, niechętny do kontaktu z publicznością. Słucham?

Nie kto inny, jak właśnie Tricky, a raczej jego obecność na festiwalu, przekonała mnie ostatecznie do zakupu karnetu. Wcześniej rozważałam jedynie, gdy pierwszą gwiazdą okazał się Woodkid. Myślę o, trzeba mieć sprawę na oku, bo skoro tak zaczynają, to potem może być coraz lepiej. I było. Jakoś nigdy nam się, mimo jego częstych powrotów do naszego kraju, z Trickym nie złożyło – a to nie te terminy, a to odległa lokalizacja, a to niesprzyjające warunki pogodowe. Wszystkiemu mogłabym jakoś zaradzić, ale w połączeniu z doprawdy parszywymi porami występów (okolice północy najwcześniej, co zrozumiałe, swoją drogą) nie wychodziło z tego nic. Aż do ostatniego piątku.
W międzyczasie do Woodkida i Tricky’ego dokooptowali Apparat, Miss Kittin i Hudson Mohawke, choć to już była kwestia wyboru potraw z pewnego menu – ci dwaj pierwsi zagwarantowali FreeFormowi moją obecność. Pewnie dlatego, w obawie przed przejedzeniem (Miss Kittin) czy zatruciem (Hudson), koniec końców zrezygnowałam z ostatniej dwójki.

Miss Kittin, słuchana w warunkach domowych, jest bardzo sympatyczna, naprawdę. Jej I Com z Professional Distortion, Meet Sue Be She (Sue Zoo Key, Be Aime Double You, 1 2 3!) czy fantastycznym Clone Me było jedną z furtek, które swego czasu przeprowadziły mnie ze świata koszmarnej muzyki elektronicznej, wykonywanej w klubach najgorszego, najbardziej rozimprezowanego sortu, gdzie tylko techno, a przecież od techno można z nudów zdechnąć, do krainy komputerowej magii, w której tworzy się muzykę, korzystając jedynie z dóbr cybernetycznych do podparcia swoich pomysłów miast starać się zagłuszyć ich możliwościami absolutny brak talentu. Wdzięczna jestem dozgonnie i to głównie za sprawą tej wdzięczności, jak i sentymentu, bo działy się te przeprowadzki kilka lat temu, błysnęło mi oko, gdy pojawiła się w line-upie. Później niestety ogłoszono również godziny poszczególnych występów i jak na Tricky’ego o pierwszej czekać chciałam i mogłam, tak wizja dwugodzinnej luki (bo żadna z oferowanych w tym czasie gwiazd nie przypadła mi do gustu) wyłącznie dla setu, jednak, djki, a ja się w setach nie lubuję przesadnie – patrz: rozimprezowane kluby, była na tyle niezachęcająca, że spasowałam. Może kiedy indziej, może w domu sobie puszczę.

Z Hudsonem sprawa była prostsza – dzwoniło mi, to się zainteresowałam, ale jak dotarłam do źródła, czyli do Butter, to podziękowałam. Nie godzi się publicznie narzekać na kogokolwiek, za kim stoi Warp Records, dlatego polubownie powiem, że no nie mój ci on. Pewnie moja strata, spoko. Miałam inne rozrywki w tym czasie.

Za to Apparat, och Apparat. Apparat był powodem, dla którego w ogóle w piątek pojechałam na tą osławioną 23. O ile się nie mylę, a przynajmniej w moich trzech przypadkach tak było, artyści przyjechali na FreeFormFestival promować materiały ze swoich ostatnich nagrań; żaden nie dał koncertu z prawdziwego zdarzenia(choć to bardzo umowne i wyłącznie w rozumieniu przekrojowości przez dobytek; żeby potem nikt nie myślał, że było źle, nie nie). I tak Apparat przywiózł Krieg Und Frieden, będący ścieżką dźwiękową do sztuki Tołstoja, co dawało szanse na bardzo udany, kompaktowy występ.
Miejsce w pierwszym rzędzie zajęłam nie z racji wrodzonego fanostwa, potrzeby rzucania bielizną, robienia zdjęć czy aby mój transparent, z wielkim, obowiązkowym wyznaniem miłości był odpowiednio widoczny przez wykonawcę, ale dlatego, że pół magii koncertu zawiera się w obserwowaniu artysty, wykonującego swój materiał. Jakoś tak zawsze trafiałam szczęśliwie, że jeśli nawet nie stałam pod bramką – w kilku przypadkach z wyboru, bo śmierć poniesiona na koncercie może i brzmi heroicznie i jeśli już, to kto jak kto, ale ja powinnam w takiej scenerii, to jednak wolałabym później; jeszcze kilka gwiazd i prywatnych faworytów mam do zaliczenia – to widziałam, co się dzieje na scenie. Zwykle na tym zyskując.
Sięgnęłam też wczoraj okiem po relacje z występu Apparat..a? ..u? i powiem tak – te jego wyjścia, bo były, potwierdzam – po papierosa, spacery, by coś dopracować z dźwiękiem i wszystkie inne zarzuty, składające się w o boże, był ludzki, dowodzą jedynie naturalności gościa. Tak samo jak dość spazmatyczne zachowanie towarzyszącego mu klawiszowca – w połączeniu z muzykami smyczkowymi dawało to jak najbardziej przekonujący efekt, iż nie ma zabawy po łebkach, częstego niestety traktowania naszego kraju, a już zwłaszcza w warunkach festiwalowych, po macoszemu, nie. Jest za to dawka profesjonalnie dopracowanego materiału, który w warunkach koncertowych jest tak samo czarujący w odbiorze, jak oferowany na płycie. Subtelne przejścia z klimatów ciepłych, leniwych do monstrualnych partii quasi symfonicznych udatnie przeniosły mnie w rzeczywistość jednak dramatyczną. Ale nie dramatyczną by się ciąć, tylko no jednak to jest sztuka. Z aktorami, dialogami, didaskaliami i strojami. Kolejny raz przekonałam się w swoim życiu, że – co pisałam przy okazji Gatsby’ego – muzyka najlepiej potrafi udawać inne sztuki i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby powstał albo gdybym znalazła już powstały, album malujący obrazy czy piszący książki. W tym wypadku muzyka niewątpliwie umie grać sztuki teatralne. Z ciekawostek – operował na Apple’u. Jabłko błyszczało nie gorzej od lamp nad sceną.

Nie wiem, czy ja się mogę tak wprost przyznać do tego, co robiłam później, niemniej muszę napomknąć o spotkaniu z moim kolegą z polonistyki, bo też przyniósł refleksję, nieprzesadnie pozytywną, ale skoro się narodziła, to muszę się podzielić. Mianowicie kolega, podobnie jak ja, zarzucił karierę polonisty i oddał się sztuce. Studiuje kulturoznawstwo, pracuje jako… cholera w sumie wie, jako kto, coś to chyba ma wspólnego z produkcją, ale nie tworzeniem tylko zarządzaniem stworzonym, muzyki. W każdym razie wiąże się to z niewątpliwie imponującą wiedzą w temacie, co ma pewne minusy, które dane było mi odczuć. Mianowicie ja już nigdy w życiu nie będę rozmawiała o filmach z filmoznawcami, o płytach i koncertach z teoretykami muzyki, o sztuce teatralnej z teatrologami, etc. Nigdy. Wszystko ci cholera popsują, a przynajmniej podejmą – może niecelowo, ale jednak – próbę wtargnięcia na Twoje odczucia. Bo wychodzę sobie otóż oczarowana koncertem i słyszę, że a, zerżnął z tego i tego, a, tamto zrobił jak ten i ten w latach pięćdziesiątych, a, a to, co próbował, to już dawno zrobił Michael Jackson na płycie z roku [minus trzy dekady]. Zgiń.
W ogóle moje kontakty z kulturoznawcami, choć nie mówię tu o czysto towarzyskich, ale tych, gdzie występują w roli fachury, są opłakane, bo sobie dają prawo, na podstawie kilku papierków, do oceny czegoś tak subiektywnego, tak prywatnego a niekiedy wręcz intymnego, jak odbiór dzieła przez jednostkę. Najczęściej towarzyszy temu nieznośne zblazowanie i wyższość, może i uzasadniona (bo te nieszczęsne papierki), ale dla mnie kompletnie nieakceptowana. Zresztą pewnie ten Jackson też by oberwał za wykorzystanie rozwiązań, które wykorzystano w starożytnym Egipcie. Choć mówię to bez żalu czy agresji, w końcu ich strata, że im się coś nie podoba, bo sobie psują porównaniami, nie?
Dobrze, że chociaż zapewnił mi iście studenckie rozrywki, które przed koncertem Tricky’ego nadawały się jak ulał. Spokojnie, odbyło się bez przegięć, bez statusu zjaranej stodoły, tak w sam raz – nie tyle, by nie wiedzieć, co się dzieje, ale wystarczająco, by poczuć świat bardziej.

I tu wrócę do wspomnianych relacji z koncertu Tricky’ego a także faktu, że widziałam go po raz pierwszy. Mam bowiem taką zasadę – nie chadzam na koncert danego wykonawcy więcej niż raz, żeby sobie nie popsuć. Wyjątkiem było Skunk Anansie na Orange’u dwa lata temu, których widziałam lata temu (nie wiem nawet czy data nie zaczynała się jeszcze od 19) w Spodku. Można też dodać występ Skin solo na Openerze, gdyż wykonała tam dwa numery zespołu. Choć wielu artystów wracało do Polski, często do Warszawy, więc śmiało mogłam, to nie. Dla mnie to jest jednorazowe przeżycie, bo potem mogę mieć to, co najwyraźniej mieli zagorzali fani, dla których piątkowy występ był entym z kolei. Więc są znużeni, zmartwieni oczywistą ewolucją, rozczarowani niektórymi zagraniami (podobno numer z Ace of Spades i publicznością na scenie to stały punkt programu), ale znowu – im się nie podobało, ich bieda. Ja tam trwam w zachwycie.
Po pierwsze i chyba najważniejsze – obezwładniająca i imponująca charyzma Tricky’ego. Mimo, że na scenie towarzyszyła mu Francesca Belmonte, obdarzona mocnym, pewnym głosem, to właśnie do niego należała scena. I bynajmniej nie dlatego, że rzucał się po niej jak oszalały, czy wyglądał w nietypowy sposób. On po prostu Był. I kradł całą uwagę. Nikomu nie trzeba przesadnie przybliżać jego postaci, przekonywać, że jest jedną z nielicznych osobowości na rynku i poza nim, od lat, jednak muszę potwierdzić oficjalnie i na świeżo – nic się w tym względzie nie zmieniło. Zarzucają mu siłę wieku, ale w jego przypadku nie ma mowy o zestarzeniu – wyłącznie, albo aż, dojrzewaniu. Wie, czego chce, co chce przekazać, czuje materiał, który stworzył i manifestuje go każdym ruchem.
Bo tu należy się słowo o False Idols, które przedstawił.
Już od samego początku, czyli tak gdzieś od lutego, promocji albumu ton Tricky’ego był jednoznaczny - There’s so much bollocks going on at the moment mate. People follow celebrities and read every little thing they do. It’s living vicariously through someone else. Get your own life. All this stuff is false idols. That’s what helps keep the status quo. I signed to Island [Records, przyp. Bee] because of the artists and some of the stuff they’ve done—Bob Marley, Tom Waits. Who could I sign to now? Am I going to sign to a label because they’ve got Lady Gaga? I don’t want to be part of that bollocks music industry – co wynikać może, a nawet najpewniej tak jest, ze zmęczenia, które przyszło po latach spalania się w przemyśle muzycznym, którego chcąc nie chcąc, był częścią: I was trying to prove something to people, trying to do something to please other people and also myself at the same time, which is never going to work.

Słowem – płyta człowieka, który opuszcza ręce nad światem pełnym tanich rozrywek kreowanych przez fałszywych wykonawców, poddaje chęć zaspokojenia cudzych potrzeb i pragnień na rzecz przekazania fragmentu siebie, bez względu tak naprawdę na to, jak zostanie przyjęty. Zrobił to, co tak naprawdę powinien zrobić każdy myślący człowiek – skupił się na sobie, na tym, co podpowiada mu instynkt, dzięki czemu nie musi dbać o akceptację z innej strony, bo ma swoją własną. I to widać na scenie. I dlatego zrobiłam wielkie oczy, czytając relacje obrażonych nieco fanów, z którymi Tricky niechętnie pozował do zdjęć i którym entuzjastycznie nie machał sprzed mikrofonu. Bo chyba nie zrozumieli, w czym rzecz.
Zobaczyłam człowieka – gdyż nadal pierwszy rząd twardo, co zagwarantowało mi podejrzenie jak umyka na zaplecze wypalić papierosa w przerwie ;) – który bez wielkich rekwizytów (gdyż prawdą jest, że najskromniejsze miał zaplecze, co wcale nie przeszkodziło mu w zorganizowaniu najbardziej emocjonalnego i intensywnego występu mojego odcinka festiwalu) a tylko za pomocą muzyki i ciała, oddał zgromadzonej publiczności część tego, co ma najcenniejsze. Siebie. Duszy, serca i umysłu.

Nie umiem pojąć, jak w takim wypadku można czuć się zaniedbanym. No chyba, że…
Podczas wspomnianego i wychwalanego przeze mnie Ace of Spades, będącego dla mnie prywatnie jednym z czołowych hymnów, ujmijmy to pretensjonalnie, wyzwoleńczych, złamał zasady – ku wielkiemu niezadowoleniu ochrony – i ściągnął pół publiczności na scenę. I teraz pewnie podpadnę – nie poszłam. Choć mogłam, gdyż jak mówię, pierwszy rząd, masa ludzi przeskakiwała, oferty pomocy otrzymywałam kilkukrotnie, więc nie poszłam nie dlatego, że nie mogłam i ojej, przegrałam życie, tylko nie chciałam. By móc oglądać spektakl pt. Idol wśród fanów. Nieskromnie powiem, że miałam nosa.
Fani dzielili się na:

omg, omg, stoję przy Tricky’m, gdzie jest mój aparat
omg, omg, stoję na scenie, gdzie jest mój aparat, o, Kasia, widzisz? widzisz? macham Ci ze sceny
szalejący, fajny, pełen energii tłum

Z reakcji artysty wnosząc to właśnie ci ostatni wzbudzili jego entuzjazm, bo chodziło o przełamanie bariery między Wielka Gwiazda a nijaki, nieistotny tłum, na którego należy patrzeć z wyższością. To wszystko układa się w całość, kiedy muzyk wraca do swoich korzeni, swojego człowieczeństwa i stawia się na równi z innymi, bez wielkich masek, ciężkich machin przemysłu i kasy. Człowiek do ludzi – ludzie, przynajmniej w założeniu, do człowieka. Potwierdził to zresztą schodząc pod koniec występu do tych, którzy nie towarzyszyli mu na scenie, m.in. do mnie. I nie zszedł w otoczeniu ochroniarzy jak Bono czy Martin z Coldplaya (oj cicho, byłam na koncercie Coldplay, tak), którego kontakt z publicznością polegał, co prawda, na przebieżce przy trybunach, ale szczelnie odseparowanych od płyty, na której stała, do cholery, ta publiczność właśnie, obstawiony ochroną po zęby. No jakby nie to samo, co Tricky, który wszedł między nas, podając na luzie rękę czy wręcz obejmując się z fanami (biedny, był mokry jak nie wiem, po tym całym leniwym i olewczym występie). Ci nie pozostali mu dłużni, wciągając go i niosąc na rękach właśnie. I to było to, a nie jakieś zdjęcia. Zresztą serio, wcale się chłopu nie dziwię, że nieskłonny był do zdjęć przy stoisku RedBulla; ja też nie przepadam, jak coś sobie robię normalnego a ludzie do mnie podlatują. Ponadto aaaa, przyjechał mówić o false idols a potraktowano go jak jednego z nich. Ech.

Tu następuje dzień cały, który mogę skwitować poradą, byście garściami korzystali z dobrobytu dnia wolnego, jeśli wracacie z bardzo kosztownego emocjonalnie – i fizycznie, bo to Ace of Spades to petarda była – koncertu o świcie, w stanie entuzjastycznie podkręconym różnymi środkami. Ja nie skorzystałam i miałam za swoje.

Że o jakości odbioru świadczy też zajmowane miejsce przekonałam się wieczorem, podczas koncertu Woodkida. Koncert, na który tak naprawdę czekałam najbardziej, bo na bieżąco niejako. O ile bowiem karierę Tricky’ego znam i śledzę od lat, więc potrzeba zobaczenia go na żywo zdążyła się już wryć we mnie na dobre i stało się to niemalże formalnością, a na pewno oczywistością, tak do Woodkida przekonywałam się stopniowo. Rok temu, w wakacje, wszystkie istotniejsze feedy facebookowe – istotniejsze, czyt. dla mnie istotniejsze, osób, które cenię, co najmniej za wspólnotę gustów muzycznych czy szerzej, artystycznych – zapoznały mnie z teledyskiem do Run Boy Run. Z ręką na sercu muszę przyznać, że dopiero rekomendacja mojego byłego szwagra zrobiła na mnie największe wrażenie, bo wrzucił klip w tonie właśnie namówienia do obejrzenia, mniej słuchania. Polecił klip jako Film, nie jakieś tam obrazki do Utworu. Pewnie dlatego dziś już staram się słuchać tej piosenki via YT, niekoniecznie jako .mp3. Acz oczywiście później nastąpiły pewne zawirowania osobiste, które kazały mi się utożsamić z tekstem, to inna rzecz, jednak dopiero muzyka w połączeniu z tym właśnie obrazem działa na mnie najbardziej. Druga fala przyszła w marcu, dzięki serwisowi Deezer, który udostępnił odsłuch już w dniu premiery albumu. I wtedy usłyszałam Golden Age. I zwariowałam. Znów nie za sprawą katastroficznego and the Golden Age is over, ale tego, co wyczyniają trąbki po 1:30. Ja jestem nudna, ja jestem wierna, ja kocham trąbki, więc awansem kocham i utwór.

Trochę za bardzo zaufałam sobie wczoraj i skończyłam swoją zagorzałą marszrutę na pograniczu rzędu drugiego i trzeciego, szczęśliwie między ramionami dwóch osób, dlatego widziałam wszystko. Niestety był to ulubiony punkt fanklubu Woodkida, który – fanklub, nie Woodkid – miejscami przeszkadzał w odbiorze i nie tylko dlatego, że piszczał, ale piszczał nie wtedy, gdy powinien. Najważniejsze pytanie wieczoru brzmiało – czy przywiezie swoje trąbki, czy zadowoli się dobrem z komputera. Nie miałabym mu tego tak naprawdę za złe, w końcu to nowicjusz, choć taki mały żal… Ale nie. Przywiózł. Trąbki, puzon i wszystko. Wiedziałam, że nie może być źle. Jego styl bycia ujmuje – chłopak w baseballówce (tym razem nie miałam poczucia, że rzuci się na mnie z nożem, przyp. Bee, wiernej fanki serialu Criminal Minds), t-shircie, flek moro i zarost. Niepozorny taki, nieświadomy chyba do końca, co daje ludziom. Pomimo piszczących (nie piżdżących, Wordzie, tak nie wolno, to nieładnie) fanek bowiem, gdyż starałam się je odseparować z umysłu – było doskonale. Brakowało mu, co prawda, tej siły, co Trickiemu, ale kładę to na karb nieśmiałości; w końcu pierwsza trasa i pierwszy album. Nadrabiał z nawiązką szczerością i skromnością.

Ten zarzut wobec fanek kieruję w momencie wykonywania Brooklyn, kiedy to wykonawca wyznał, iż jest to bardzo ważny dla niego utwór, jako że musiał przeprowadzić się z Paryża właśnie na Brooklyn (this song is very important for me, cause it’s about the place I’m living now, na co fanki Warsaw!; no, nie bardzo), jak i przy I love you, które śpiewane jest przez faceta, przyznającego się w wywiadach, iż nigdy tak naprawdę nikogo nie pokochał, bo wydaje mu się, że nie umie, dlatego – przynajmniej w moim odczuciu – brzmi to drastyczniej, niż w odbiorze piszczących fanek, które wers Whatever I feel for you, you only seem to care about you. Is there any chance you could see me too? ‘Cos I love you odbierają na tandetnym poziomie “chłopak z baru mnie nie chce”. No, nie piszczałam. Słuchałam, z pewnym bólem empatycznym. Przyznam się jednak do jednego dowodu na pociąg tłumu – skakałam przy Golden Age, właśnie podczas trąbek. Bo to było dobre, wyzwalające i szczęśliwe. Tak, wtedy warto się poczuć jak jedność. Podobnie żywe trąbki zadziały na mnie przy Iron, które właśnie dzięki wspomnieniu koncertu przemawia do mnie bardziej. Ustawienie Run Boy Run na koniec uważam za posunięcie mistrzowskie; te gongi zwiastujące coś wielkiego, ostatecznego, ten klimat skłaniający do ucieczki – po którym faktyczna ucieczka miała mieć miejsce – coś wspaniałego.

Z imprezy wyniosłam też – garść bonów, bo, niczym na Openerze, nie można było płacić pieniędzmi, garść zdjęć z Muzeum Neonów, które było darmowe dla uczestników imprezy – choć niektóre były zgaszone, to wg mnie podkreślało to wyłącznie klimat niegdysiejszych czasów a także spotęgowało wrażenie, że mówimy o czymś przeszłym – i limitowaną paczkę żółtych Cameli, bo tylko one były w sprzedaży na terenie. Paczka fajna, quasi papierośnicowa, choć dla zmęczonych bądź zabieganych kompletnie nieporęczna.  Zostanie jako relikt, na pamiątkę bardzo udanych wieczorów.

4.5.13

THE GREAT GATSBY, Ost, 2013

Nie powinno nikogo zaskoczyć, gdy powiem, że w filmie najważniejszy jest soundtrack. Niezależnie przesadnie, czy jest nim kompilacja piosenek czy oddający zazwyczaj trzy czwarte klimatu obrazu score. Uzupełniając swego czasu te wszystkie challenge, z pewną obawą czekałam na pytanie o ulubiony soundtrack, bo tyle tego! Wszak łączy obie dziedziny – muzykę i film, umiejętnie dobrany niejednokrotnie potrafił uratować taką sobie projekcję, o wiele rzadziej a nawet chyba nigdy nie odwrotnie. Ludzie, szczęśliwie, wolą soundtracki omawiać a nie każą mi wybierać, bo jeszcze na potrzeby jakiejś listy internetowej, tworzonej dla zabawy, bez deklarowania się na matkę i honor, wpiszę ten Ghost In the Shell, ale i szybko uciekam po wpisaniu, bo gdybym poświęciła tematowi dłużej niż chwilę, to ctrl+a + backspace byłyby w ciągłym ruchu. Także ten GitS owszem, w silnej czołówce, może pierwszej trójce, ale, jak mówię, stempelka z orzełkiem nie postawię, nie zalakuję i nie wrzucę do butelki na lata.

A skoro już o soundtracku, czy – jak to sobie zwykłam mówić – ości (od OST, proszę nie wnikać, ten typ tak ma) do Ghost In the Shell mowa, to tu jest właśnie ciekawostka ukryta, nauszne potwierdzenie tezy, jaką starałam się przemycić w pierwszym akapicie wywodu. Mi się ten film średnio podobał. Najpewniej dlatego, że mało co z niego zrozumiałam, bo to, że mam dostęp do Internetu wcale nie znaczy, że ja się jakoś wielce znam na temacie cyberczegokolwiek. Nie znam, przyznaję się bez bicia, to i filmu nie rozumiem. Dość oczywiste, że średnio mi się podoba coś, czego nie rozumiem, bo mnie wkurza tym, że tak brutalnie obnaża moją ignorancję. Ale to nie wszystko.
Idąc o krok dalej tym tropem – nie tylko doceniam soundtracki do filmów, które mi się nie podobały, ale jest też cała, jędrna lista muzyki, która posłużyła do obrazów, których nie widziałam. Wtedy jest to po prostu coś w stylu concept albumu. Tak jak niektóre płyty aż się proszą o bycie tłem do nigdy nie powstałych filmów, tak tu jest podobnie. Ot – zgrabniejsze, lepiej działające na wyobraźnię, bardziej przemyślane niż inne. Np. nieśmiertelne Social Network Reznora & Atticus Rossa, które całkowicie bezproblemowo sobie wielbię, bez oglądania filmu. Najpierw nie obejrzałam, gdyż mnie opis fabuły nie przekonał, zachwyty nad obrazem nijak nie stanowią dla mnie argumentu – a bo to pierwszy film, co się wszyscy w pas mu kłaniają, a ja nie? Proszę. – a później z wrodzonej przekory; dzięki temu mogę pisać dziś, że istnieje soundtrack do filmu, którego nie widziałam. Podobnie jest w przypadku płyty, która sprowokowała całe to spotkanie, acz tu obejrzę, zrobiłabym to już dawno, gdyby było co. Szczęśliwie mogę sobie posłuchać już na dwa tygodnie przed.

Powstrzymam się przed wieloma wersami, w których zawarłabym kilka peanów nad zmysłem Baza Luhrmanna do dobierania sobie fantastycznych kombinacji piosenek do swoich filmów – powiem tylko, że mam do niego bezgraniczne zaufanie w tej kwestii, póki co, niczym nie zachwiane. Z filmami faktycznymi różnie bywało, bo takie Moulin Rouge! mnie nie łechce, ale zawsze chętnie dotrwam do końca, by sobie posłuchać, wszak muzyki nigdy za wiele, a dobrej to już w ogóle. Romeo + Juliet zaś biorę w całości, bo na zawsze zmienił moje spojrzenie na czerwone kabriolety i słowo rapier, który naprawdę ciężko mi sobie dziś skojarzyć z bronią białą miast czarną. Co do muzyki zeń, to jedna z tych, które podsuwa mi pamięć, gdy mam wybierać najlepszą ze znanych. Nie sposób przejść obojętnie wobec płyty, która niesie z sobą jedyny utwór Radiohead, który do tej pory mi się nie znudził – właśnie dlatego, że mam przed oczami piaski pustyni Meksyku (bo tamże film był kręcony, acz szekspirowska – a zatem i luhrmannowska – fabuła mówiła o włoskiej Mantui).

W przypadku Wielkiego Gatsby’ego muzyka broni się sama (tak, też dlatego, że nie mogę mieć jeszcze niczego przed oczami… 17 maja, 17 maja, 17 ma..), choć rękę Mistrza słychać, bo w kilku przypadkach wątpię, by komu innemu udało się przekonać mnie do przychylnego spojrzenia na wykonawcę.
Już na wstępie zaskoczenie – Jay-Z i jego 100$ Bill (real!). Co prawda z wiekiem przekonuję się do pokonywania własnych uprzedzeń i staram się nie myśleć o raperach pokroju Jaya, jako o rekinach finansjery, którzy zatrudniają do klipów i do przyczep po godzinach pięć cycatych ślicznotek, które wiją się w ich złotych łańcuchach, bo wtedy nie miałabym żadnego interesu w zainteresowaniu muzyką, jaką zwykli two… produkować. Odżegnuję się od post-pudelkowej myśli, że to mąż Beyonce – o której zresztą zaraz – który chyba nadstawiał swój kark za karierę Rihanny, która wybitnie nie wpisuje się w moje rejony. Słowem – w każdym innym przypadku nie napisałabym pochlebnego słowa o Jayu-Z, bo nie przeszłoby mi przez myśl. No chyba, że pieczę nad sytuacją przejął Baz, bo, zakładając, że 100$ Bill powstał na potrzeby filmu, to wyłuskał z Jaya co najlepsze. Ten rasowy gangsta klimat się udziela, choć nie wiem, czy zaufam mu na dłużej – wolę, skoro już, chłopaków z ulicy niż kastetowych pimpów z Miami Club rodem.
W przypadku jego połowicy, już teraz chyba księżniczki r’n’b, Beyonce Knowles, jest troszkę gorzej, bo się wraz z Andre 3000 mierzą z coverem, a te bardzo rzadko są, w moim uchu, lepsze od oryginałów. Co prawda Nie Płakałam Po Amy Winehouse jakoś przesadnie rzewnie, wszak trzeba było iść na ten rehab, ale głos miała, to jest poza sporem. I jej Back to Black ciężko będzie podrobić. Zwłaszcza, że Beyonce kasę tłuc może i umie, ale z tymi jej dokonaniami, to różnie bywało i bywa. W przeciwieństwie do…
Fergie. Teoretycznie powinnam odnotować kolejne zaskoczenie, bo nigdy się nie przekonałam do przekonujących mnie z kolei, że Black Eyed Peas było czymś, co trzeba zgłębić, ale mieli na stanie mocny akcent w postaci Fergie właśnie. Jest kilka takich wokalistek w muzyce popularnej, jak Christina Aguilera na przykład, które stanowią dla mnie nieodżałowaną stratę potencjału. Który potwierdzał swoje istnienie za absolutnie każdym razem, gdy wrzucono je w inne, niż lansowana, konwencje. Był taki film, który chyba przeszedł bez większego echa – Burleska, gdzie Christina gra bodaj kelnerkę, która – wzorem wielu scenariuszy – staje się gwiazdą piosenki. To jest zresztą kolejny film, z którego muzyka więcej jest warta niż on sam. I właśnie w nim słucha się jej z nieskrywaną przyjemnością, wyciąga ten swój mocny aparat na o wiele szersze granice, niż oczekują od niej firmy fonograficzne. Podobnie zresztą – żeby tak ładnie wszystko spiąć klamrą – w Luhrmannowym Moulin Rouge! Do dziś, choć cenię każdy moment nowej wersji Lady Marmalade, niecierpliwie czekam na wejście Aguilery. Nagrywała też zresztą z wielkim Hancockiem. Ale miało być o Fergie, prawda. Więc był taki film Nine, w którym nie tylko Fergie grała (wymieniona pod swoim prawdziwym nazwiskiem, Stacey Ferguson), ale przede wszystkim śpiewała. Nareszcie śpiewała, bo w Black Eyed Peas, to nie jestem pewna, co robiła, niemniej nie przypominam sobie, by miała za dużo okazji do prezentowania swoich możliwości. I dla Wielkiego Gatsby’ego też, na szczęście, śpiewa. Oczywiście, przy wsparciu (choć kto kogo?) jakiegoś hip-hopowca, ale na milion takich duetów ten można po stronie pozytywów umieścić.
Kolejny przystanek zrobię dla Lany. Po pierwsze dlatego, by odnotować sytuację osobliwą, gdy słuchając piosenki mam wrażenie, że już to gdzieś kiedyś… i łapię się, że na Zupie. I nie, nie słyszałam ją na Zupie a tamże widziałam cytaty z tej piosenki. Boże, widzisz i nie brzmisz. Ale spokojnie, to jedyny zarzut jaki mam. Wszak po drugie – z nią jest trochę jak z tym Jayem-Z. Nie nabrałam się nigdy tak do końca na ten jej retro-vintage-instagram wizerunek, zwłaszcza, że pech chce, iż usłyszałam jej wykonania live, które są w moim poczuciu testem najważniejszym. Obu nie przeszła, więc do dziś lubuję się w jej dwóch piosenkach (Video Games i Blue Jeans), ale nigdzie dalej. Że o piosence, w której jest wers my pussy tastes like Pepsi Cola nie wspomnę, bo to jak z małpo-Jezusem. Miało być zabawnie, pewnie ironicznie w jej mniemaniu, a wyszło badziewiowato. Tyle o samej Lanie. Inaczej rzecz ma się z piosenką Young and Beautiful, która w sąsiedztwie energicznych, radosnych kawałków, wypada miło, przekonująco, właśnie taki przystanek na oddech stanowiąc, nie jest do tego pretensjonalnie pompatyczna, jak większość jej dokonań, a że płacze trochę, to chyba u niej norma, więc chwała, że nie bardziej.
A skoro już jam przy okiełznanej pompatyczności, to tu wchodzi Florence Welch z Maszyną. Ona to jest dla mnie taki trochę Paulo Coelho, z przerostem formy nad treścią, co do prostych treści zaangażowałaby pewnie pół filharmonii i się na to słuchacz łapie, mając budujące wrażenie, że słucha Czegoś. No i niech ma, co mu mam radość odbierać, niemniej pozwolę sobie nie podzielać. Tak jak są wykonawcy, którzy ujmują swoją skromnością, bezpośredniością, naturalnością, to ona tego wszystkiego nie ma. Jedyne, co ma, to talent do robienia z igieł wideł i faktycznie, jest to świeże. Ale nie jak wiosenny deszczyk, tylko cały wodospad, dlatego mnie przytłacza na dłuższą metę. Niemniej znów, jak w przypadku Lany, wzięta w karby, przykrojona, brzmi przyjaźnie całkiem.
A żeby to wszystko, co piszę, miało ręce, nogi i tułów, to z Over the Love przejdę do Crazy In Love, pod które będę mogła jeszcze podpiąć wątek Beyonce, bo to jej kawałek przeto. Cover za cover, hm? Więc lepiej nas – nie my w tych przypadkach. Jak Beyonce cover się nie udał, tak Emeli Sande z jazzującą orkiestrą Bryana Ferry’ego jak najbardziej. Tu się nie trzeba przesadnie rozpisywać, kocham trąbki, kocham jazzowe trąbki, więc mnie podeszli sprytnie, chapeau bas.
Z Gotye sprawa jest prosta – ten teledysk jest ładny. I nie dam się wmanewrować w kolejną dyskusję o panu od Somebody That I Used To Know, bo szczęśliwie to gdzieś odeszło w zapomnienie i niech tam siedzi.

And now, ladies and gentlemen, fanfary! Na sam koniec tego przydługiego dość tekstu, acz bynajmniej nie przydługiej płyty, zostawiono mi – a przez to ja też musiałam poczekać – najlepsze. Więc szkoda, jeśli ktoś tu nie dotarł, bo panienka będzie się zachwycać teraz. Mr White, Jack White.
Nie umiem, nie lubię i nie chcę się porywać na używanie określeń głos pokolenia, idol, bohater, ikona, etc, ale gdybym już się miała pokusić, to on, właśnie on, tylko i wyłącznie – on. Ja gościa po prostu uwielbiam, jak kiedyś kochałam się w Vedderze i to za całokształt, czyli za muzykę, którą tworzył, jak i za to, co tworzył w przerwach od tworzenia muzyki, tak teraz kocham się w Jacku. Od White Stripes po Dead Weather, przez Raconteurs i Greenhornes, od duetu z Alicią po duet z Beckiem. Mój ci on! Wszystkie jego projekty, wszystkie wywiady, wszystkie pomysły, idee i eksperymenty biorę w ciemno. To jest po prostu osobowość. Jak rzadko, obecnie jeszcze rzadziej, spotykana – osobowość. Staję za nim murem i wiem, że czego by się nie dotknął, to zamienia się w złoto, a fakt, że wychodzi mu to całkowicie naturalnie i nie pretenduje przy tym do żadnej roli, to tylko powiększa jego zasługi. Także ten mój idol scoverował U2, o tu i zrobił to tak, że padam rozmodlona. I nie ma, że fałszuje, że coś nieczysto, że przesterowane, nie ma. A jeśli jest, to tak miało być. Ulizane, mydłkowate U2 się niech schowa za Edgem (tak, nawiązuję złośliwie do Będzie Głośno, gdzie spotkali się obaj panowie i Edge, wirtuoz, wypadł blado przy Jacku, geniuszu), bo to tu mam do czynienia z prawdziwą emocją, muzyką i… ok, no, skłamałabym mówiąc, że Edge nie ma talentu, bo ma, ale talent White’a wpisuje się w całość, jaką stanowi jego osoba, a Edge na talencie się kończy. W sumie nawet gdyby Jack grać nie umiał, to by był w stanie to sprytnie ukryć, zatuszować a nawet zrobić z tego swój atut. Tak myślę. Może bezkrytycznie, ale o boże, jak dobrze, że w tym całym, cuchnącym hipokryzją i dolarem środowisku mam kogoś, względem kogo mogę być bezkrytyczna. Lepiej względem White’a niż chłopca z boysbandu.

I to w sumie tyle. Czekam, o wiele chętniej, acz w takim razie, to już niecierpliwie, na film. Bo bez muzyki już wypatrywałam o głodzie.
darmowe liczniki statystyki