23.9.11

PEARL JAM 20, reż. Cameron Crowe, 2011

Zarzucają mu, że przez fana dla fana, więc nim ruszę do recenzji właściwej, to i ja się wypowiem w tym duchu. Bo kiedyż mi się trafi lepsza okazja? Nie, żeby pierwszy raz, kilkakrotnie dawałam słowny upust uczuciu, jakim ich darzę, ale działo się to w tak różnych strefach wiekowych, że i teraz nie zawadzi, zwłaszcza, że to jak te akcje z robieniem dziecku zdjęcia co roku przy tym samym drzewie. Co wrażliwszych i skłonnych do rychłego znużenia odsyłam w niższe rejony, bo ja tu teraz będę znowu o tym samym. Z niesłabnącą, szczęśliwie, ekscytacją.

Mamy rok 1996, scena dramatu przedstawia się tak - siedzimy z siostrą w pokoju, tym, który chyba się określa mianem salonu, choć ja, za pozostałymi mieszkańcami, nazywam go ot dużym pokojem, bo z salonem to on nie ma nic wspólnego, no, może poza poziomem intelektualnym właścicieli. Płyty są: na regale po prawej, liczącym sobie wtedy półek siedem, pod regałem po prawej, na elemencie meblościanki po prawej, pod stołem, przy którym siedzimy, na telewizorze naprzeciwko, po lewej przy wieży, powiedzmy trzy i pół kolumny, na podłodze pod wieżą, wbrew wszelkim zasadom - na wieży, i ileś tam, które w szale poszukiwań zleciały za telewizor. W wieży się kręci jeszcze jedna, sreberkiem do góry. Rzecz w tym, że naprawdę - miałam z czego wybierać i miałam naprawdę mnóstwo kandydatów do skradnięcia mi mego ośmioledwieletniego, muzycznego serca. I wtedy na ten sielski obraz wkracza Tatuś, niosąc kolejne naręcze, zawierające tym razem... nie, chwila. Ja coś tu muszę wyjaśnić, przyznać się uczciwie, coby nie dopuścić do przekłamań. To nie jest tak, że byliśmy wtedy niebywale majętni i te wszystkie płyty były opatrzone hologramem i książeczką. Niestety, to już wtedy stawiano przed słuchaczami wybór - jedna z książeczką albo cztery z muzyką. Plus tamtych czasów - wtedy cztery, dzisiaj z siedem.

Więc tym razem naręcze zawierało No Code. I to było to! Starym swym zwyczajem, młócił ją godzinami, dniami, nie wywołując we mnie żadnego wrażenia, poza może tym, że wokalista śmiesznie śpiewał w Who You Are. Fala wielkich uczuć i emocji przybyła dopiero wraz z Ten, co dziwić właściwie nikogo nie powinno - z tego, co zdołałam się zorientować, to nawet ci, którzy nie słuchają chłopaków w rozmodleniu, dostrzegają jej jakość.

Nie będę się kreować na wielkiego hipstera, który mówi, że poniewierałam Jeremym, bo nie - choć wtedy byłabym podwójnym hipsterem, jako ta, co nim była, nim jeszcze temat stał się modny. Banalnie wręcz weszłam jak w masło, słuchałam godzinami, pod rząd, nie dało się mnie przekonać, że może by tak hymn generacji - Alive. Zwłaszcza, gdy zobaczyłam klip. Nie sposób by mi się było nie utożsamiać z chłopcem, w którym dniami, tygodniami, latami zalegają emocje, które z czasem doprowadzają do tragedii. Zwłaszcza przy daddy didn't give attention to the fact that mummy didn't care. Nadto sam Vedder przyprawiał o gęsią skórkę - wokalem, klipową mimiką (zwłaszcza tym, że nie szczerzył się w radości czy też złości, do kamery, tylko siedział i opowiadał historię, patrząc gdzieś tam w bok i kończąc w zapamiętaniu) i... no dobrze, to akurat nie pasuje do obrazka, ale piękny był, no. Także mamy młodego boga, który śpiewa przejmująco, robi wrażenie zupełnie czym innym, niż do tej pory starali się imponować moi idole... he got me, babe. Po Jeremym przyszło Black, czyli absolut totalny. To musiało jakoś wpłynąć, w sensie, kiedy pozostałe dziewięciolatki uczyły się o miłości - przecież pewnie tej samej, tylko przez kogo innego odczuwanej - na Backstreet Boys, miłości podanej w stylu quit playing games with my heart, nananananana, nananana, babe, to mnie uczył wers I know someday you'll have a beautiful life, I know you'll be a star in somebody else's sky, but why can't it be mine?, który po dziś dzień dla mnie bije wszystkie inne wyznania na głowę. Ciężko po takiej szkole być trzpiotką. Podczas, gdy Spicetki nadawały o swych bolesnych pragnieniach zaciągnięcia pięciu gości do pięciu łóżek - czy tam do jednego wspólnego, w sumie why not? - ja sobie kładłam, głosem Eddiego, całe pokłady emocji, które rodzą się albo przed, albo w trakcie, albo po wyjściu z tegoż łóżka.
Potem Ten poleciał już lawinowo, Why GoGarden, a przede wszystkim Release, a za nimi cała reszta. Niepotrzebne mi były oczywiste odniesienia, wspólne metafory, ale wchodziłam z nimi w relację. Opowiadali mi tą płytą takie historie i w taki sposób, że w sumie nie potrzebowałam specjalnie namacalnych ludzi do procesu wychowawczego, przynajmniej na płaszczyźnie emocji. Ale to nie tylko zasługa Eddiego, wystarczy sięgnąć po dowolną wersję instrumentalną czy koncertową, która najczęściej jest co najmniej dwa razy dłuższa, wypełniona już samą muzyką. I działa tak samo.

W międzyczasie do domu trafiały kolejne płyty - Vs i Vitalogy, ale z początku, podobnie jak wcześniej No Code, ledwie omiotłam je uchem. Co teraz kompletnie nie wydaje mi się złe, wręcz cenię ten ich "winny" charakter - muszą dojrzeć. Słuchacz też. Wtedy to ja byłam na etapie odkrywania No Code po swojemu, już bez nacisków, czekałam nawet aż wszyscy powychodzą z domu, żeby nie słuchać "widzisz? widzisz?". Sama chciałam zobaczyć. I zobaczyłam, oj zobaczyłam.
Zobaczyłam np. In My Tree, opowiadający o gościu uciekającym przed światem na drzewo, na którym nie dosięga go ten cały zgiełk, paranoje tworzone przez ludzi dla ludzi, wers and I've got a glimpse of my innocence, got back my innocence, still got it, still got it swobodnie może nawiązywać do słynnego, amerykańskiego zwyczaju pomieszkiwania sobie dzieciaków w domkach na drzewach, do którego uciekają, zmęczeni, zadławieni życiem, które toczy się na dole. Fakt, że historia opowiadana jest przez dorosłego człowieka, który mimo swego wieku i doświadczenia, pozwalającego uodpornić się na wiele spraw, nadal potrzebuje takiej ucieczki na drzewo, skłania do refleksji. Jednak największą perłą tej płyty jest wg mnie - choć nie wiem po co to zaznaczam, cała ta notka jest jednym wielkim wg mnie - Present Tense i chyba pierwszy raz głównie za sprawą muzyki, nie tekstu. Całkowicie znokautowana przez tamtejszy bas, tak niebywale surowy w refrenie, kojąco przyjemny pod zwrotką i atakujący bezkompromisowo na koniec. Cudeńko. Niedościgniony, cholera, ideał. Choćbyście mi podrzucali, nie twierdzę, że niewartych uwagi, bo gdzieżby!, legendy strun, to od lat to wykwintne połączenie basu i perkusji nie znajduje sobie u mnie równych. A sama końcówka, gdy tak ciepło łaskocze.... nie słucham tego często, bo boję się popsuć to wrażenie.

W ogóle to jest tak, że ja ich słucham tak naprawdę rzadko, mimo, że wyłuskuję w mediach, wychwalam gdzie się da i kompletnie nie kryję się z uwielbieniem, to dawkuję sobie chłopaków. Trzymam, jak koniak w barku, jak cygara w szufladzie, wyciągając tylko na specjalne okazje. I słucham sama. Jeśli nie mówimy akurat o koncercie czy, tak jak ostatnio, filmie, na który nie poszłam sama, to sobie ich zostawiam na intymne tete-a-tete. Nie wdaję się też w dyskusje fanów i niefanów, jeśli należałam kiedykolwiek do fanklubów, to tylko dla porządku, może poinformowania kumpli, ale nie dzielę się nimi z ni... okej. Kłamię, raz się podzieliłam. Haha, bym zapomniała nawet o moim brawurowym występie.

Tym razem sceną dramatu była... moja szkoła. Nawet nie jestem pewna, czy nie moja sala. Piąta albo szósta klasa, pamiętam, bo natenczas kochałam się w Bartku, szkolna dyskoteka połączona z Mini Playback Show. I tu następuje wyjawienie tajemnicy "jak spotęgować wrażenie bycia emo socjopatą już w podstawówce" - dziewczyny były Spicetkami, ktoś tam był pop-kimśtam, a ja, spowita w koszulę w kratę, wytarte jeansy a chyba nawet i sztruksy - ♫Corduroy, a? ;) - martensy, się wie, burza włosów i wyskoczyłam im z jakimś, panie, Pearl Jamem, co to w ogóle jest, czy to jacyś nowi po N*Sync? A ja już wtedy znałam gorzko-słodki smak profesjonalizmu, nawet jak zaczęli klaskać - w trakcie, w trakcie! jak na jakiejś, holender, biesiadzie - to przygryzłam lekko wargę, nakręciłam się podwójnie - to naprawdę jest cios, gdy się okazuje, że szalejesz przez cały semestr za chłopcem, który nie jest z Twojej muzycznej planety, z którym w sekundę wiesz, że nigdy nie wejdziesz na podobne poziomy wrażliwości i który w drugiej sekundzie okazuje się na mur-beton być jedynie, co z tego, że prześlicznym, ale pingpongdzistą ledwie? Po latach się oczywiście okazało, że zbłądziłam haniebnie, jest teraz artystą i ma własne wystawy, miło, hej - i wygrałam. Fizycznie flamastry, mentalnie pozycję. Tej dziwnej, co prawda, ale, jak pokazuje życie, taka daje całkiem spore możliwości, więc uznaję, że jestem wygrana, skoro już w piątej klasie sobie zapracowałam.
Nie ma zdjęć.

Fama jednak musiała być słusznej wagi, bo gdy pewien chłopiec, o którym może i wspominałam, był urwisem nieprzeciętnym, może i nieco sadystycznym. Możliwe jest też, że na chory sposób, w niewielkim procencie, ale mnie to fascynowało, acz bez podtekstów, za mały ten procent - pewne było jednak to, że jego formy urwisowstwa nie były akceptowane przez ciało pedagogiczne, czemu się tak naprawdę nijak nie dziwię. Tenże więc chłopiec, razu pewnego, zapragnął mnie przekupić, cobym nie szła do pani. I czym? Płytami PJ, powołując się na mamusię, która podobno miała pracować przy obsłudze ich koncertu w Polsce. Bo był i koncert, taki z cyklu dowiedziałam się tydzień po, latami odżałować nie mogłam. Nie przekupił - miałam już wszystkie.

Kolejnym przystankiem jednak nie były wcale płyty, a książka, Roślina, autorstwa Małgorzaty Taklińskiej. Możemy swobodnie uznać, że wtedy poznałam ich na nowo, bo wyposażono mnie w cały background. Wtedy czasy były takie, że mowy nie było o poważniejszych wzmiankach w prasie, Internet był na kartki i moja wiedza była silnie skromna, opierająca się właściwie w największej mierze na tekstach. I bladym pojęciu o grunge'u jako takim. Wiedziałam, że Nirvana, Soundgarden, Alice in Chains, że Cobain zginął śmiercią marną i właściwie tyle. I że Seattle. Książka otworzyła przede mną falę nowych horyzontów, wreszcie dopasowałam klocki, wiedziałam, co, jak i dlaczego, nawet więcej - od kiedy, od czego i gdzie się zaczęło, z nazwą firmy fonograficznej włącznie. Subpop. I było tam coś jeszcze, gratka niebywała, coś, co zakochało mnie w Vitalogy bardziej, niż ona sama - teksty. Z przekładami. Przyznam, że bez nich nieraz jak bez ręki, bo okej, angielskim się pasjonowałam, prenumerowałam Z angielskim od dziecka ("od jakiego dziecka?"), ale to ciupkę za mało, by ogarnąć lirykę tekstów Eddiego. Bo ile ja mogłam mieć lat? Jedenaście? Tak więc sorry.

Początek był banalny - Spin the black circle, będący, wcale nielichą, ale jednak, ódką do płyty winylowej. W tamtych czasach na płytach winylowych miałam, co prawda, głównie bajki a muzyki słuchało się już na cd, ale ujął mnie ten hołd. Jakoś tak ciepło na sercu, gdy pisze się piosenkę o muzyce. Później walnęłam na powrót w ciężkie tony i dalej, jazda z Tremor Christem. Tu już wchodzimy w tereny, aż się boję użyć tego słowa, bo wyświechtane i wytarte, że aż szkoda - liryczne. Te, które każdy sobie, więc nie będę butami wchodzić w cudze interpretacje, a swoje zostawię dla siebie, bo, jak pisałam - nie słucham z innymi. Nieco bardziej uniwersalnie jest w przypadku Better Man. She lies and says she's in love with him, can't find the better man. I chyba wystarczy, nie? Z innym płytowym manemNothingmanem szło nam dość opornie. Choć może się to wydać dziwne, nawet nieco kokieteryjne, zważywszy na okoliczności, to ja się nigdy tak naprawdę nie zbratałam z fatalistycznym podejściem do życia. Parafrazując innego, cenionego przeze mnie artystę - Mansona, acz nie Charlesa, I don't like the dramas, but the dramas like me i choć zaprawdę doceniam kunszt, z jakim Eddie przedstawił postać Człowieka-Nic, posługując się przy tym wersami trafiającymi w sedno - walks on his own, with the thoughts he can't help thinking czy into the sun, oh into the sun, burn burn, oh burn - to jednak ledwie, tudzież aż, mi opowiada a nie mówi wraz ze mną, jak mu się udawało nieraz. Do zrozumienia tej płyty bardzo przydała mi się lektura ww. książki - podłożenie pod nią sytuacji Cobaina w niespotykanym, do tej pory, ujęciu wszystkiego tego, co doprowadziło go do samobójstwa, miast tylko kłapać, że był ćpunem to się zabił, wiele tłumaczy. No, mi tłumaczy. I jak ktoś po przesłuchaniu, po wczytaniu się w treść i to, co między wersami, nadal klepie masspopową teorię, że oni ze sobą walczyli, to ja wysiadam. I trzaskam drzwiami, bo krzywdy nie wyrządzają mi, a im. Co zresztą dane mi było zobaczyć na filmie, do którego może wreszcie dotrę w tej niekończącej się opowieści.

Vs. dokładnie tak, jak mógłby sugerować tytuł, potrzebuje słuchacza w fazie buntu. Nic w tym zdrożnego, jeśli będzie to bunt młodzieńczy, bo ma on mianowicie ten urok i tę niepowtarzalną cechę, że jest boleśnie szczery i pełen energii. Kiedy jeszcze dzieciaki nie są zindoktrynowane przez dorosłość. Nie świat dorosłych, bo przecież z czasem sami go tworzą, ot, nie są pociągiem, który nieudolnie stara się nabrać na powrót rozpędu, tylko są naprawdę, po raz pierwszy rozpędzone. I się sprzeciwiają. Czemu? Naturalnie wszystkiemu, ta płyta to taka bomba w pudełku. Kiedyś gdzieś przeczytałam, że Present Tense kogoś powstrzymał od samobójstwa, co choć łzawe, to miłe. Odważę się jednak postawić teorię, że o wiele bardziej od opowieści o dobru dnia dzisiejszego, wspiera świadomość, że ktoś nie jest sam w danym bagnie, że gdy słucha/czyta/utrzymuje kontakt z kimś, kto też tak ma. I, jak słychać, wyszedł na ludzi, na takich, co po latach o tym dobru dnia... Muzycznie, jak zwykle, też nieprzeciętnie - to wszystko wszak okraszone ciężkimi, jak na okoliczności i zespół, gitarami.

Mówi się, że No Code zamknęło pewien etap, otwierając jednocześnie kolejny. Pearl Jam wszedł w nową fazę i faktycznie, sporo w tym prawdy. Chłopcy stali się panami, okrzepli, dojrzeli, rozgrzany do czerwoności umysł zamienili na ciepło w sercu, ale to, czemu pozostali wierni to nienachalna szczerość. Pisząc o cieple nie mówię o totalnym spsieniu, rozmydleniu, bo przecież Brain of J, ale to już nie to samo. Wystarczy sięgnąć pod vs-owe Rearviewmirror (ależ mi ładnie się wpasowało, bo widzicie - moje mówienie o Pearl Jam bez napomknięcia o Rearviewmirror to nie uchodzi aż. Bardzo mi ten kawałek, jak to się mówi, robi, ale z powodów o których nie będę pisać. Ani tu ani nigdzie.), by dostrzec, że stępili nieco narożniki. Fantastyczne Given to Fly, które sobie zawsze trzymam na podorędziu, jako hymn odbijania się od wszelakich den i trampolin, Wishlist, co nie wymaga większych komentarzy poza wygodnym rozpłynięciem się w fotelu przy nocnej lampce - takiej z winem i takiej z żarówką (Low Light?) - idealny kąsek na jesień. Mniej fanatyczni skojarzą tę płytę z Do the Evolution, który mi, jak na anty-anty przystało, przechodzi bokiem, ale daje mi argument w dyskusji Co się stało z Pearl Jam?

Bo się stało. Nawet dla mnie zeszli z wolna ze sztandarów od czasu tej płyty, zaliczając od tej pory wyłącznie momenty. Utracili jednolitość, przeszli przemianę, której nie mam im tak naprawdę za złe, bo wydali ostatnie świetne tchnienia, jak Binauralowe Nothing as it SeemsSleight of Hand, ostrzejsze Insignificance, przewrotne Soon Forget, zapowiadające późniejsze ukulelowe skoki w bok Veddera.. By rozpocząć temat Riot Act, trzeba nawiązać do wydarzeń w Roskilde z roku 2000. Wtedy to, podczas głośnego festiwalu, doszło do dramatu typowo koncertowego - w wyniku napierania tłumu z tyłów, zginęło 9 osób, które zostały przewrócone a następnie zadeptane. Muzycy przyznają się tylko do poświęcenia im Love Boat Captain, ale słychać, że cały album na wskroś przesiąknięty jest rozważaniami nad ulotnością życia, jego istotnością i potrzebą walki o te zagrożone. Powiem tak - nie jest mi obojętne, bardzo nie jest. Wszyscy moi znajomi świetnie wiedzą, jacy są i nie muszę pokazywać palcami, żeby wiedzieli o kim i o czym mówię. I choćby byli teatralni, to ja dziękuję, wolę dmuchać na zimne. Bo nie wszyscy byli tacy teatralni i nie wszystko się pokończyło tak, jak powinno, żebym teraz machała ręką. Jak już mam wybierać, to wolę mieć tę swoją fobię na punkcie teatralnych samobójców niż pająków. Poza tym nie cała płyta jest taka dołująca, jest bardzo jasne światełko w postaci I Am Mine, co dla takiej indywidualistki - nie, nie indywidualności, może prędzej indywiduum ;) - to miód na serce. W imieniu swoim i cudzym - począwszy od niepoliczalnych pokładów wdzięczności dla Eddiego za to, że pozostał swój i każdemu innemu też. Chwilowo bowiem, a może nie tak znowu chwilowo, nie znajduję większej wartości od siły, pozwalającej ludziom się nie dać. Czasom, innym ludziom, komercji, i wielu innym pokusom.

And now, ladies and gentelmen, nadeszła pora FILMU, gdyż dla niżej podpisanej zainteresowanie twórczością zespołu się wyczerpało. Mają swoją drogę, ale już nie wspólną ze mną. Przynajmniej muzycznie. Mogłabym dodać coś o działalności solowej, ale świętujemy Pearl Jam 20, a nie Members of Pearl Jam 20, także szyt.

Że czekałam, jarając się jak pochodnia, to wiadomo. Że czekałam niecierpliwie, jak pies na spacer, też. Że wielki banan mi na twarzy zagościł na wieść, iż premiera dzień po moich urodzinach, jest takoż znane. Najlepsze zaczęło się na kilka dni przed...

Mieszkam w Polsce, więc przywykłam do tego, że do naszych kin trafiają filmy ze Stanów tak gdzieś w okolicy ich premiery w tychże Stanach, tyle, że na DVD. Całkiem serio brałam też pod uwagę opcję pozyskania filmu drogą Torrenta, bo w ogóle hej, biograficzny? Kiedy w kinie ostatnio był film biograficzny o kimś niższym rangą niż Hitler, c'mon.

Jakąż więc niespodzianką dla mnie było, gdy okazało się, że polskie Multikino wykupiło prawa do wzięcia udziału w światowej premierze filmu, co miało miejsce w ubiegły wtorek o godzinie 20. czasu polskiego. Rzecz nie w lansie, że premiera - rzecz w tym, że to był jedyny dzień, kiedy grali go w kinach. A ja, jak już wielokrotnie mówiłam, do kin mogę mieć różne ale, jednak na tamtejsze nagłośnienie słowa złego nie powiem. Prosty rachunek, film muzyczny = najlepszy w Dolby.
Determinacja moja była tak wielka, że kupiliśmy bilety na Ursynów - drugi koniec miasta, a na pewno drugi koniec linii metra, przyp. Bee. Kupiliśmy, bo poszłam z T. i, automatycznie, z ZMB. Mamusia na doczepkę, jasne, bo nie mogliśmy jej samej w domu zostawić a T. jako nie T., a fan. Bardzo było to miłe, gdy kątem ucha rejestrowałam, jak sobie nuci. Mógł, bo niestety miejsca mieliśmy na tyle bliskie ekranu, że nie przeszkadzał w projekcji.

Posłużę się teraz lekturą nieprzychylnych recenzji z Rotten Tomatoes, bo to nie sztuka wspierać się peanami, zresztą już w szkole wolałam rozprawkowy model argumenty za, argumenty przeciw, wniosek.

Zarzucają mu hermetyczność, że nikt, kto nie wie o co chodzi, nic z niego nie wyciągnie. Nie jest to prawdą - jest wręcz odwrotnie. To ja się nie dowiedziałam niczego tak naprawdę nowego, jedynie zilustrowano mi znane fakty. Zaczęto od Green RiverMother Love Bone, postaci Andy'ego Wooda, co za tym idzie - Temple of the Dog, od historyjki o młodym surferze z San Diego, który wychowywany był przez faceta niebędącego jego ojcem, co sprawiło, że napisał Alive... słowem, dla mnie nihil novi, serio. Nie żałuję, absolutnie, bo garściami mogłam nałapać się nagrań, wersji demo, szczątków wywiadów, filmów z pierwszych koncertów, ale dla nowicjusza - bardzo proszę. Nawet miał na mapie pokazane, gdzie leży Seattle.

Kolejny zarzut to wygodne pominięcie skandali. Good luck, chłopaki, here's the thing - nie było o skandalach, bo skandali... nie było. Bardzo przepraszam fanów Cobaina, że Eddie żyje, bardzo przepraszam fanów Staleya, że się nie zaćpał, fani Soundgarden - sorry, że się nie rozpadli. Ciężko nie opuścić rąk na taki zarzut, bo co? Bo nie są wystarczająco cool? Są, tylko z innego rogu. W filmie pokazana jest ich walka z Ticketmasterem, zajmującym się kolportowaniem biletów na koncerty, jest informacja o uzależnieniu gitarzysty, Mike'a McCready'ego od leków, są ujęcia z koncertów, na których Eddie jest silnie pod wpływem, z adnotacją, iż nie było to jednorazowe a raczej okresowe, jest wiele dowodów na ich zaangażowanie w sprawy polityczno-społeczne, co nie wszystkim się przecież podoba (scena z wykonania Bu$hleaguera, która spotkała się z umiarkowanie przyjemną reakcją publiczności - hint: to na końcu to nie są entuzjastyczne gwizdy). Fakt domniemanej walki między tuzami grunge'u też był jakiś zdemonizowany, gdyż sam Kurt w wywiadzie przyznaje, że kiedyś to może i, ale później się chłopaki dogadały.

Na koniec mój faworyt - does this guy, Chris Cornell, or sth, is the member of Pearl Jam and that's why he was talking so much about them? Nie dogodzisz, widać. Nie wystarczy, widać, podpisać rozmówcy, nie wystarczy zdanie when Chris Cornell with his band, Soundgarden... Widzę już też oczami doświadczonej wyobraźni te zarzuty, że a dlaczego oni nie rozmawiali z nikim spoza? Co, kółko wzajemnej adoracji? A skoro o kółku mowa - czemu nie było więcej o biografiach poszczególnych członków? Dlatego, że każdy film o Nirvanie jest tak naprawdę filmem o Kurcie, który gdzieś tam jakoś miał zespół, co się rozpadł po jego śmierci, jego żona, podła suka ma jakiś pożałowania godny zespolik - Hole, a tak naprawdę to by mogła, durna krowa, siedzieć w domu i niańczyć biedną, osieroconą Frances Bean, a potem myk - powstali Foo Fighters. Ja bym mogła drugie tyle napisać o krzywdzie, jaką wyrządza się Nirvanie, sugerując, że to Kurt Cobain and the Band.
To nie sam Eddie, Jeff, Stone, Mike czy któryś z perkusistów (z pięciu mieli) tworzy zespół, a jest ich, jak na okładce Ten - pięcioro i tę ich jedność film ukazuje doskonale.

Martyrologia w związku z Roskilde? Trzeba być naprawdę nieczułym wałem, by nie dostrzec wagi sprawy. Wychodzi zespół, chce grać i nieść radość słuchaczom, stawia na kartę solidaryzowania się z ludźmi - bo niby czemu walczyli z Ticketmasterem? Przecież strzelali sobie do bramki, walcząc o niższe ceny biletów na swoje koncerty - a tu bang, na ich oczach - bo oni nie zginęli w drodze do szpitala - dziewięcioro z nich ginie. Minęły dwa dni między tym, gdy dowiedziałam się o tym wypadku a dniem, w którym dowiedziałam się na czyim koncercie się wydarzył. Nie powiększyło to mojego współczucia dla ofiar specjalnie. I jeśli faktycznie, był to moment przełomowy, to jasnym jest, że go wytłuszczono.

To tyle o niechętnych odbiorcach. Część z nich zdaje się nie przemyśleć tego, na co się porywa, najwyraźniej. Nie lubię durnych komedii, to ich nie oglądam, a nie oglądam i płaczę, że są durne.

Ja zostałam dopieszczona należycie - zwłaszcza utkwił mi w pamięci ten występ. Mam ogromną słabość do takich zagrań, kiedy publiczność z oddaniem wyręcza wokalistę. I to bez żadnego sing with me, hey, I can't hear you, come on, show me what you've got. Brałam w czymś takim udział niejednokrotnie i tyle jest w tym pozytywnych emocji, że aż wzrusza. Plus wdzięczność na twarzy muzyków, nie za fajrant, a za uświadomienie im, że to, co robią, ma sens. I znajduje odbiorców.

Pytacie o wrażenia? Za krótki. Nie kocham ich może bardziej, nie pokazali, jak mówię, mi nic nowego, dopełnili może nieco opróżnioną ostatnimi wydawnictwami, szklankę. Nie kocham ich bardziej, kocham ich znowu. Ot co.

Happy Birthday, Panowie.

darmowe liczniki statystyki