7.9.13

Burn Selector Festival 2013, dzień pierwszy

A zatem było to tak...
Kilka miesięcy temu, dzięki nieocenionej - przynajmniej w tej kwestii - sile Facebooka, dowiedziałam się o planowanym koncercie The Knife. Głowy nie dam, ale musiał mnie o tym fakcie poinformować któryś z fanpage'y organizatorskich, bo fanką Selectora nie jestem. Mało tego - chyba nawet niespecjalnie wiedziałam, że coś takiego istnieje. Do tej pory bowiem specjalizowali się w spraszaniu gwiazd, które świecą dla mnie bledszym blaskiem, dlatego nie śledziłam przesadnie. Ale The Knife to co innego. Z kiepskiego, hermetycznego festiwaliku urośli nagle do rangi mistrzów roku, kasując w moich oczach Heinekena w sekundę, gdyż umówmy się - sprowadzenie do Polski The Knife to jest wyczyn. A że jest istotnie niech świadczy, iż nikomu się to do tej pory nie udało, choć zasłużyli a i publiczność nieskutecznie od lat się domagała. Mieli asa, zgarnęli pulę.

Ponieważ dotychczasowe edycje nie zachwycały, nie było potrzeby zaopatrywania się w bilet dwudniowy a zatem zaczęłam polowanie na kolejne przystanki Knife, by wykombinować, na który konkretnie dzień kupić bilet. Ogłoszenie bowiem ograniczyło się wyłącznie do gwiazdą tegorocznej edycji Burn Selector Festival będzie The Knife. W bonusie info o przeniesieniu się z Krakowa do Warszawy. Idealnie. Po przespacerowaniu się wężykiem stron ogłaszających tegoroczną, europejską trasę The Knife wywnioskowałam, że mówimy o dniu pierwszym, szóstym września, bo siódmego są w Londynie. Moją skuteczność potwierdziło oficjalne wydarzenie, założone przez fanpage zespołu, dlatego następne kroki skierowałam ku stronie z biletami. Przyszedł i czekał spokojnie w szufladzie.

Na przełomie kolejnych tygodni do listy dopisał się intrygujący James Blake i Archive, o którym za chwilę.
By spotęgować moje oczekiwanie, spotykałam się z pełnymi rozczarowania opiniami znajomych, którzy tegoroczne show, gdyż nie miał być to koncert śpiewany a właśnie zorganizowane przez duet show, stąd zresztą nazwa The Knife present Shaking The Habitual Show, określili mianem słabego a co odważniejsi - dnem, co wyłącznie powiększało mój apetyt. Już tak mam, że im większa kontrowersja, tym bardziej chcę się sama przekonać. Może gdyby zachwalali, to, zmęczona dniem pełnym pakowania kartonów, olałabym sprawę, ale w takim razie mowy nie było. Koniecznie muszę, choćby na bardzo ostatnich nogach. O co nie było trudno - poza koniecznością powrotu do domu, by się przebrać, gdyż spociłam i zmachałam się w tej pracy jak mysz, to na miejsce imprezy, tor wyścigowy na Służewcu, trzeba było tysiące kilometrów iść. Wracało się łatwiej, choć przecież tą samą trasą... to chyba z ekscytacji dopiero zobaczonym było mniej dotkliwie.

Wyjaśnijmy sobie to raz a dobrze - ta lokalizacja, tor służewiecki mianowicie, jest zła. I byłaby zła nawet gdybym nie mieszkała po drugiej stronie miasta, bo to nie problem od kiedy metro działa znów, zresztą mam bezpośredni tramwaj, w którym bardzo przyjemnie czyta się książki.

Kwestie organizacyjne też pozostawiały wiele do życzenia. Na początku podział na bramki w zależności od źródła posiadania biletu - dwie na TicketPro, jedna na AlterAlt i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że na bilecie z TP jest wielkie logo AlterAltu, o wiele lepiej widoczne niż rzeczonego TicketPro z tyłu biletu (to na podstawie tyłu sprawdzali... serio, kto czyta tył biletu? prawie jakby kazali czytać license term przy instalacji). Potem superdokładna kontrola, niekonsekwentna nieco, bo ładowarkę do telefonu przyjęli a papierosy sprawdzali. Oczami wyobraźni widzę, jak kręcę młynki ładowarką i walę kogoś nią po głowie. A naćpani też toczyli się gęsto, więc co im po tych papierosach? Nonsens, zabierający tylko czas.

Kojarzycie te imprezy, gdzie scena jest gdzieś w okolicy wejścia na teren, przynajmniej jedna ze scen a tzw. miasteczko festiwalowe porozstawiane jest wokół? Nie ten przypadek. Tu scena a właściwie namiot ze sceną, podobno jeden z dwóch, choć jak żyję, to pojęcia nie mam, gdzie niby jest ten drugi, umiejscowiona była na końcu festynu. Trzeba przejść przez kawał restauracyjno-rekreacyjny, gdzie, tak nawiasem, nic nie można kupić za ciężko zarobiony pieniądz, tylko odsyłają Cię spowrotem na początek do budki z... kartami kredytowymi... ok, widziałam ten barak, ale ogłoszenie PUNKT KUPNA I DOŁADOWANIA KARTY PAYPASS WBK nijak mnie nie naprowadziło, toż ja tam konta nie mam, więc i na cholerę mi to... no więc teraz już konto posiadam, z braku innego wyjścia, choć wcale posiadać nie chciałam. Ale dobrze, kartę kupiłam, doładowałam, zdobyłam upragniony makaronik z sosem kurkowym (dobry był, przyznaję) i udałam się w poszukiwaniu źródła dźwięku.

I to jest ten moment, kiedy powiem o Archive. Mój stosunek do nich jest lekko ciepły, raczej sentyment z czasów o kilka lat odgległych, gdy ich poznałam i, mając lat siedemnaście, jak wielu w wieku lat siedemnastu, jarałam się jak mała pochodnia quasimistycznymi, dziś pretensjonalnymi, dźwiękami o niejednoznacznej formie. Teraz, poza bliskim mi biograficznie FuckU, wszystkie ich utwory zlewają mi się w bardzo długi jeden i kojarząc, co prawda, tytuły, nigdy nie jestem w stanie powiedzieć, co akurat leci, bo to jedno jest i to samo. Tym bardziej cieszy mnie, że gdy już dotarłam z moim makaronikiem w sosie kurkowym w okolice sceny, to kończąc grać któryś z tych ociągaczy, zapowiedzieli właśnie Fuck U. Wybornie. Jedzenie i ulubiona - jedyna lubiana prawdziwie - piosenka na żywo. Po rzeczonej sobie poszłam zwiedzać, niewiele tracąc, bo nagłośnienie dawało na cały teren imprezy, dlatego nie musząc się napawać ekstatycznie ich widokiem, miałam miły soundtrack do spaceru. Kompletnie niekoncertowe zachowanie. Zresztą - makaronik makaronikiem, ale jakby koncert miał być dla mnie ważny, to nie szłabym na niego z makaronikiem, bo zapomniałabym w ogóle o jedzeniu, piciu, paleniu...

Po rundce, orientując się, że nie ma tam nic specjalnie ciekawego poza budką CoJaCiachaM, gdzie wyposażyłam się później w dwie, supersłodkie, ale dobre, formy, z ciekawości raczej niż już głodu, zrobiłam najbardziej hipsterską, jak na moje możliwości, rzecz na świecie. Mianowicie w przerwie między Archive a Blakiem udałam się pod scenę, bo tam było najlepsze światło, rozsiadłam się na chodniku i zaczęłam czytać książkę. Wyglądać to musiało dość osobliwie, choć zarzekam się, że szło mi tylko o konieczność poznania ciągu dalszego - chodzi o Readera, czyt. Lektora a z filmu pamiętam, że właśnie etap procesu Hanny był najciekawszy i właśnie byłam na tym momencie w książce.

W pewnym momencie lud zaczął nadciągać a światła z wolna gasnąć, zwiastując nadejście Blake'a. I teraz nadeszła moja chwila prawdy – moja znajomość jego twórczości jest a w każdym razie była silnie ograniczona, o ile nie znikoma. A to, co dane mi było usłyszeć w większości przekonuje mnie bardzo do słuchania go w zaciszu domowym, ale nijak festiwalowym. Możliwe też, że to kwestia doboru festiwalu, w każdym razie nie byłam urzeczona. Zainteresowana po więcej – jak najbardziej, ale nie tam. Do tego stopnia, że nie towarzyszyłam mu do końca a raczej… urwałam gdzieś po trzech, bardzo przyjemnych, żeby nie było, utworach i udałam się po obiecane sobie ciastka. Gdy wróciłam, zastało mnie elektryzująco zagłuszające Coś, co nawet oglądane z okolic namiotu – nie pchałam się już dalej, stałam sobie z papierosem przed, wywołało we mnie reakcję WTF, zostawiłam plumkającego miło chłopca, zastałam jakiś amok! Czy ja się spóźniłam i podrzucili kogoś innego?! Ale nie. Po tym nastąpił uroczy finał, który uświadomił mi, że chyba załapałam się też i na jego drugą, drapieżniejszą stronę.

Znów wykonałam manewr z książką pod sceną, ale tym razem, gdy światła przygasły, to zostałam. Miało nadejść The Knife, miałam wreszcie zobaczyć na żywo boską Karin, stawałabym na opuszkach paluszków, byleby. To, że był wysoki, a ja nie, to nie jego wina. Zresztą i z takimi umiem sobie radzić – staję tak, by widzieć co ma nad ramieniem. Ale z jego łokciem przegrałabym z kretesem. Co za dyskryminacja niższych wzrostem, większych umysłem, naprawdę – stał sobie i podparł się wygodnie, dzięki czemu unikałam, ledwie szczęśliwie, jego spiczastego łokcia w moim nosie. I jeszcze mnie denerwował, bo już już, chował rękę do kieszeni, gdy znów – łup, łokieć w nos. Stwierdziłam, że faktycznie, w nosie go mam i czmychnęłam na lewo, dostrzegając szansę przy telebimie.
Wiedziałam bowiem, że to będzie show a nie koncert i że należy też patrzeć, co się dzieje a nie tylko hype’owo słuchać. Obrałam pozycję, gdzie miałam ów telebim jak na dłoni, widząc zarazem scenę i czekałam, wraz z innymi.

Po niedługim czasie ukazał nam się… hm. Ukazał nam się pewien wielce barwny performer, ubrany w elastyczne leginsy, turkusowe getry, różowe, lśniące adidasy, równie różowy szlafrok z satyny, w pełnym makijażu i równie pełną brodą, rozgrzewając publiczność serią ćwiczeń, niczym aerobik. Co mu grało – nie skojarzyłam, poza pierwszym utworem The Rapture Get Myself Into It. Wierzę, że publiczność, gdyż stałam na uboczu, w zagłębiu fotografów, bawiła się równie entuzjastycznie, co on. Człowiek torpeda. Po nie więcej niż 20 minutach zakończył swe harce, prezentując gwoździa zabawy i… zaczęło się Show.

I teraz tak. Sposoby na spędzenie tego wieczoru były tak naprawdę dwa – można było udać się w tłum, który nie do końca wiedział, jak zareagować na to, co zostało mu zaoferowane, bo ani stojącej pokornie wokalistki u brzegu sceny ani wielkich hitów, albo wpatrywać się w prezentowany materiał. Wybrałam, rzecz jasna, tę drugą opcję, choć i tu zdania były podzielone. Ja stałam zahipnotyzowana, rzucając kątem oka na scenę, by nie mieć tak do końca wrażenia oglądania filmu z, część odwracała się na pięcie i szła sobie, potwierdzając podzielanie opinii tych moich znajomych, co to byli niezadowoleni.
Nie będę się marszczyć z wyniosłością, że ja zrozumiałam o co chodzi, a oni nie. Poprzestanę na – ja byłam całkowicie kupiona tą grą dźwięków, ruchów, precyzji momentów, dyskretnych smaków i energii, oni, widać, nie. Możemy się umówić, że to ja lecę na syf, chłam i erzac, ale jakoś mi z tym nieźle, skoro czułam się z tym niesamowicie.
To było w końcu The Knife, oni nigdy nie są normalni czy typowi, w tym cała ich moc. Wszystko dopracowane w najdrobniejszym szczególe, zero opóźnień, potknięć czy nieprzemyślanych ruchów, doskonale skoordynowana maszyna w postaci Sorkkluben, którzy towarzyszą rodzeństwu w trasie.

I jak to zwykle bywa na koncertach i występach na żywo – znane mi do tej pory utwory rozbrzmiały od tego czasu już w zupełnie inny sposób, wsparty obrazami. Odkryte na nowo Bird, zachwycające wciąż Silent Shout czy uderzające do głowy One Hit, wzbogacone o nowe, choć już mi dobrze znane Fullof Fire, gdzie członkowie grupy tanecznej stoją przez dłuższy czas całkowicie nieruchomo, a na ich ciałach rozgrywa się gra czerwono-czarnych świateł, niepokojąco mroczny Raging Lung – tu akurat tubka z fragmentem występu, choć nie naszego, ale w ramach tej samej trasy i wszystko, co pomiędzy.

Kapitalne, perfekcyjne, profesjonalne… nie chcę więcej. Zamknięta całość i niech mi nikt nie waży się ruszyć.


Dziękuję.
darmowe liczniki statystyki