26.6.11

Between the stop of the dream and the click on the light.

Niestety. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale wiem, że nie dostałam dokładnie tego, czego oczekiwałam i mam wrażenie niedosytu - i to nie w sensie, że chciałabym, by piątkowy koncert trwał dłużej. Choć na dobrą sprawę nie ma się czego przyczepić.

Tym razem kwestia docierania na koncert poszła jak z płatka i nie ma nic do opowiadania - jak rzadko. Może poza tym, że pojawiłam się pół godziny wcześniej i, oczywista, wykorzystując zapas na uszczknięcie nieco z zapasu papierosów własnych, naoglądałam się cudaków - widzów. Taak, to jest fascynujące widowisko. Pomijam już kwestię normalnego ubierania się na koncerty, bo nikt mnie nie rozumie i wszyscy chcą wyglądać, jakby mieli nadzieję, że gwiazda wieczoru wypatrzy z tłumu. Nie wypatrzy - najczęściej ma zapocone czoło i z niego mu w oczy skapuje, a jeśli nawet coś widzi, to zabielone światłem ze sceny - widziałam, widziałam, bo pokazywali na telebimach, biali jak mleko. Ale przed koncertem feeria. Jak niebo przy finale Wielkiej Orkiestry, światełko do chodnika. Obowiązkowe plakietki, zapewniające solennie, że nosiciel - mogłabym ich określić mniej dziwnie, ale niech mają, nosiciele, to brzmi - co najmniej nie przepada za systemem, workowate spodnie, ale nie te z rzędu hip-hopowych, nie, nie, bliżej im do pantalonów piżamowych, sukienki - jeśli mowa o dziewczęciu - w rozmiarach dwojakich: albo powłóczyste kiece, co sprawia wrażenie jednej nogawki od spodni wyżej wymienionych, albo ekstremalne mini, noszone przez dziewczynki, którym wokaliści kładą w głowę, że don't mind about your weight. Hm, you better do. Buty różnorakie - od niebotycznych obcasów i koturn - noszonych przez obie płcie - do o trzy-numery-za-dużych adidasów tudzież trampek, z obowiązkowo wywiniętymi na wierzch językami, sięgającymi piszczeli co najmniej. I najważniejsze oraz wszechobecne paski. W sensie wzoru, bo co za sens miałoby noszenie piżamowych pantalonów, wyglądających jak zszyte dwa namioty, gdyby trzymał je pasek? To już prędzej szelki, a i tak przypięte do majtek. Bo oni są luźni i im spodnie muszą wisieć, jak nie wiszą to pewnie są już owładnięci demonem mody, nakazującym noszenie rzeczy w odpowiednim dla siebie rozmiarze. Na koniec pragnę uspokoić MEN - młodzież nosi mundurki. Przyznam, że gdybym była młodsza to celowałabym właśnie w tych w mundurkach. Teraz już nie mogę, bo to chyba karalne. A właśnie, bo wiek.
Musicie wiedzieć, że mam pełne prawo do uważania studentów pierwszego roku za młodszych ode mnie, bo gdyby wszystko poszło jak trzeba, to teraz chyba już bym kończyła rok czwarty. Maksimum trzeci. A w piątek ci pierwszoroczniacy stanowili, dumną z siebie niesamowicie, najstarszą grupę. Nie będę się po raz kolejny oddawała rozważaniom czy to o nich dobrze świadczy, że spotykamy się na koncercie Arcade Fire czy o mnie kiepsko, bo słucham muzyki dla małolatów.
Trochę mi się tylko łezka w oku zakręciła, bo mało kto palił zwykłe papierosy, a rządziły cygaretki o zapachach wszelakich. Głównie słodkich, więc tego też nie wiem - czy łezka ze wzruszenia i wspomnień imprez licealnych, czy raczej od tej rzygliwogennej w kupie, mieszanki aromatów.

Dalej - miejsce. Osławiony Torwar, na którym nie takie tuzy muzyki wszelakiej grywały. Można sobie w korytarzach popatrzeć - kto, bo wiszą zdjęcia i faktycznie, nazwiska TAKIE, że można by nabrać nadziei, iż zaraz wejdzie się do niebywale przestrzennego, ogromnego miejsca, gdzie ludzi będzie jak mrówek i ciężko będzie cokolwiek, wiedząc, że się ma bilet na trybuny - będąc powodowanym obawą o los swój w tym hipotetycznym tłumie pod sceną.
PHI!
Po pierwsze dziękuję moim rodzicom, że urodziłam się wtedy, kiedy się urodziłam i dzięki temu byłam ciupinkę za młoda, by znać Pearl Jam wtedy, gdy występowali na Torwarze. Inna sprawa, że poznałam ich jakoś miesiąc po tym koncercie i ile się nawkurzałam, to moje. Jak sobie porównam ze Spodkiem, w którym ich widziałam, to... zresztą, trudno porównać z czymkolwiek mniejszym, co byłoby sportowe. A miałam jak na dłoni, bo ludzi przyszła jedna trzecia tegoż Torwaru może. Także jak na najciekawszy koncert sezonu, będący przedsmakiem Open'era to zawstydzająco cieniutko. Mam nadzieję, że to dlatego, iż reszta się wykosztowała na tegoż Open'era, bo aż przykro było patrzeć na ziejące pustką sektory czy płytę. Gdyby teren był otwarty, to może dałoby się zamarkować, żeśmy się rozpierzchli, ale tak? Biedni Arcade Fire.

Kolejnym przystankiem jest support, czyli Basia Bulat, czyli wreszcie wiem, skąd taki a nie inny stereotyp wokalistki folkowej, bo wpisała się znakomicie. Przeliczając czas przed wyjściem wyszło mi, że się na nią załapię, więc się postanowiłam na szybko ♫zapoznać. O, nie jest źle, jeszcze gra na takim dziwnym czymś, to na pewno będzie miło. Nie było miło. Było strasznie i okrutnie nudno, do ochroniarzy ustawiła się kolejka z nieśmiertelnym pytaniem, czy jak sobie wyjdziemy to czy można wrócić normalnie, to było stuprocentowe potwierdzenie wszystkich obaw, jakie przychodzą na myśl, gdy słyszysz o filigranowej dziewczynie z gitarą akustyczną. I właśnie dzięki takim Basiom lud się boi słuchania Joanny Newsom na przykład, podczas gdy jej ♫Peach, Plum, Pear niepoznania jest niewarte. Podobnież Regina Spektor, choć tej przetarł szlaki spot TVNowskiej ramówki. Nie wątpię, że płyta Basi mogłaby w pewnej atmosferze i przy pewnym nastroju słuchacza zabrzmieć miło, ale na scenie dogorywała i przebrzydle smęciła. I nawet jak, wraz z większością, udaliśmy się na taras palarniany, to nie dało się od niej uwolnić. Dobre chociaż to, że słyszeliśmy jak skończyła i mogliśmy wrócić.

Siedziałam po lewej stronie, w sektorze E, w rzędzie pierwszym - co oznacza w sumie tyle, że miałam zespół... w paski, jakże adekwatnie do trendów modowych pod sceną. Paski wynikały z barierek, które z czasem przestały przeszkadzać i ukazywać zespół we wzorek, bo te niedobitki, jakie stanowiliśmy, po prostu wstały. Na przykład po to, by się upewnić czy ♫Month of May będzie tak samo niezrozumiałe, jak wcześniej. To naprawdę powinno być tak, że do zaproszeń zespołów zagranicznych powinno się dopisywać ale przywieźcie swoich ludzi do nagłośnienia. Tu problem osadzał się na tym, że Wina nie było wcale słychać. Z czasem przestało to przeszkadzać, bo przeszli do utworów, w których czy ten wokal jest czy go nie ma, to wszystko robi muzyka i chórki, ale na początek strach o zmarnowanie szansy, jaką jest zobaczenie Arcade Fire na żywo. Ale potem było tylko lepiej.
Już przy ♫Keep the Car Running zaczęli się rozkręcać i... nakręcać. Tak naprawdę bowiem ten koncert wygrywali atmosferą na scenie, tym, że samo serce rosło, gdy widziało się przyjemność, jaką sprawiają im występy. Mimo, że grali, jak pisałam, dla jednej trzeciej sali. Są jak tykająca bomba, rozpędzony pociąg, który najwyraźniej nigdy nie dociera do celu, tylko hamuje pod koniec. Ale za to co to jest za pęd! Z tymi mikrofonami to nawet zabawna sprawa, bo tylko wokalista miał zły - Regine, jego małżonka, słyszalna była bardzo dobrze, co sprawiło, że śpiewane w duecie, moje ukochane ♫No Cars Go wypadło znakomicie. Za co jestem niezmiernie wdzięczna, bo ze swoją pamięcią za każdym razem, gdy słucham już w domu piosenki, którą słyszałam na żywo, to słyszę ją na nowo i jak bym miała popsutą akurat tę, to byłoby kiepsko, bardzo kiepsko. Niespecjalnie zgodzę się z chłopcem, który wychwala część poświęconą albumowi Funeral, bo tu już wyszły wszystkie niedociągnięcia. To jest jednak płyta, której słucha się bardzo - jakkolwiek nie lubiłabym tego słowa - klimatycznie i żeby oddać ów klimat, to wszystko musi być bez zarzutu. A jak mówię, bez zarzutu nie było. Raczej przestawiłam się na czerpanie radości z faktu, że o, jak miło, że grają ♫Neighbourhood #2 (Laikę), czy ♫Rebellion (Lies), bo bardzo lubię te utwory, niż z uwagi na to, jak brzmią. Choć wyglądali przy tym doprawdy pierwszorzędnie i co mi tam, ważne, że im się podoba. Miałam do czynienia z paskudnymi zespoliszczami, które traktowały to, co robią, jako produkt i choć brzmiały fenomenalnie, to za nic im nie wierzyłam, iż praktykują właśnie chałturnictwo.
Co prowadzi mnie, jak po sznurku, do wniosku, że niezależnie jakby to buntowniczo i fajnie nie brzmiało, to może lepiej by było, by muzycy nie rzucali studiów, na których się poznali, bo potem muszą grać, żeby się utrzymać i wpływa to boleśnie na jakość ich grania. Względnie niech sobie pójdą w tło i nagrywają, nie wiem, soundtracki do filmów czy gier, skoro już muszą tworzyć dla pieniędzy a nie zarabiać na czymś, co sprawia im przyjemność. Ale odbiegłam, prawda.
Tzn. właściwie dobiegłam do końca, bo cóż tu jeszcze powiedzieć? Nie było to wybitne, nawet bym się musiała przymuszać do określenia bardzo dobre. Nie było momentów - ♫Rococo nadal jest bez wyrazu, mimo, że stanowi bardzo dobry materiał a piosenkę, która na płycie wypada tak sobie, ale za to na koncercie!, przy improwizacji... no nie. Już prędzej ♫We Used to Wait. Bardzo, skądinąd, przyjemne ♫Ready to Start to samograj, pewniak, którego właściwość odkryli, z tego co słyszałam i czytałam, wszyscy producenci seriali dla młodzieży, wiedząc, że nie udać się nie może. I faktycznie - wszystko fajnie, ze smaczkiem w postaci umiejscowienia w setliście - większość koncertów w ramach tej trasy bowiem od niego zaczynają - dość banalnie, no ale - a tu rozpoczęli, ale bisy. Zakończyli natomiast ♫Wake Up, które raz z Davidem Bowie usłyszane, nie cieszy bez niego jak kiedyś. Taka to już siła Bowiego - za każdym razem, gdy słucham ♫Without You I'm Nothing Placebo w wersji oryginalnej, to się cofam do tej zalinkowanej.

I pomyśleć, że głupia fantazjowałam jadąc, o tym, że zagrają ♫My Body is a Cage, co w wersji z niesłyszalnym Winem brzmiałoby ze wszech miar źle. I pozwolę sobie nie zachwycać się wersją Petera Gabriela, rozsławioną przez House'a. Sorry.

1) Month of May
2) Sprawl II (Mountains Beyond Mountains)
3) Keep the Car Running
4) No Cars Go
5) Haïti
6) Empty Room
7) Rococo
8) The Suburbs
9) The Suburbs (Continued)
10) Neighborhood #2 (Laika)
11) Neighborhood #1 (Tunnels)
12) We Used to Wait
13) Neighborhood #3 (Power Out)
14) Rebellion (Lies)

15) Ready to Start
16) Intervention
17) Wake Up

22.6.11

WOF, WOF (17-18 czerwca 2011, Stadion Legii, Warszawa)

Skunk Anansie. Moby. The Streets. Plan B. Jamiroquai. Że bilet kupię to wiedziałam już jak pojawiła się informacja o Skunkach - pewnie gdyby to było gdzie indziej, w innym mieście w sensie, to już bym tak ochoczo się nie rwała, gdyż widziałam i w kupie (w Spodku 12 lat temu) i samą Skin (w Gdyni, lat temu 7), a płytę wydali bardzo marną. Ale skoro już pod nosem niemalże, to bardzo chętnie, w końcu muszą zagrać coś poza nowymi kawałkami, a energia Skin na scenie warta jest wielokrotnego oglądania. W miarę napływu informacji o kolejnych artystach zmieniałam zdanie z biletu jednodniowego na karnet, choć wiedziałam, że pozostali będą stanowić dodatek do Skunk Anansie. O jakże się myliłam.

Jak to zwykle w mojej przyrodzie bywa - Murphy nie śpi i kiedy tylko zależy mi na spóźnieniu się na koncert, gdyż support niewart jest mojej uwagi, to, cholera, zdążam na wszystko. Tym razem chciałam ominąć Piotra Lisieckiego, Michała Szpaka i My Chemical Romance. Tja.

O ile obecność Michała Szpaka rozumiem, bo to chyba stanowiło nagrodę za zajęcie drugiego miejsca w X-Faktorze, o tyle po co przybłąkał się Piotr Lisiecki to nie wiem. Nie było go słychać niemal wcale i gdybym nie usłyszała dwukrotnie imienia Jolene, to za nic nie dałoby się zgadnąć, co on tam brzdąka. Michał Szpak to jest z kolei jakaś kosmiczna tragedia, bo pomijając jego szczylowaty image - bo to nie ma nic wspólnego z kontrowersją, to jest co najwyżej controversywannabe, to... X-Faktora nie oglądałam, więc o osobie Michała Szpaka mi jedynie donoszono - że taki, śmaki i owaki, ale głos faktycznie ma. Rzecz w tym, że nie ma. I teraz pytanie - o co chodzi? Śpiewać nie umie, tekstów trzech piosenek (o zgrozo, Californication, Sweet Child O'Mine i Are You Gonna Go My Way?) nie umie, show robić nie umie - bo to, że lata po scenie w żółtym papierem toaletowym Velvet we włosach i próbuje włazić na konstrukcje jest żenujące a nie robiące wrażenie... no kanał jakiś. No, I'm not gonna go your way, ić sobie stont.

Towarzyszący mi na imprezie Rkdeey z Widokzwenus narzekają na nagłośnienie podczas My Chemical Romance. Zapewne słusznie, choć trzeba wziąć pod uwagę, co My Chemical Romance gra. Że gra jakieś bezpłciowe dudnienie, szum, czerwonowłosy chłopak wierzy, że jak się drze to jest dobrze i wtedy mają power i w ogóle reprezentują bardzo dziecinne podejście do tzw. ostrej muzyki. Podzielane przez rzesze nastoletnich fanów trash, srasz metalu, gdzie ważne, żeby była bardzo głośna ściana dźwięku. Nieważne, że nie da się tekstu zrozumieć, że gitara nie ma żadnej melodii, tylko jest maksymalnie przesterowana. Ma być głośno. No to było. W sam raz dla piszczących małolatów. I ci są wniebowzięci, jak czytam na festiwalowym fanpage'u. Wot, dzieciarnia.

Teraz słówko o miejscach, bo z jednej strony wyśmienite, doskonałe, scena jak na dłoni, z lotu Szpaka i widoki przednie, wygodnie bo na siedząco, niemal sam szczyt, ale.

Ale na boga, Skunk Anansie to nie jest zespół do kontemplacji, zwłaszcza, że lata nie zrobiły swojego i dalej są jak dynamit - matrioszka, bo zupełnie oddzielnym dynamitem jest sama Skin. Drobna a energii ma tyle i tak nią zaraża, że już chyba koło trzeciego kawałka zaczęłam pluć sobie w brodę odnośnie zamiany biletów. Z drugiej strony zawsze to jakieś doświadczenie. I wtedy faktycznie słuchasz a nie pozwalasz, by na ocenę tego, czego słuchasz wpływ miały czynniki zewnętrzne, choćbyś się ograniczał do zewnętrza własnego. Wspomniane wcześniej Wonderlustre nie obroniło się, jak to zwykle bywa, w wersji koncertowej - nadal to mętny, acz nie smętny, zbiór pop-rockowych piosenek o miłości potraktowanej w sposób jak najbardziej banalny. Brak możliwości zatopienia się w szaleństwie genialnego dźwięku sprawił, że przez całe ♫My Ugly Boy zastanawiałam się nad sensem słowa boy tamże. Przy wiedzy niespecjalnie zresztą skrywanej, a mówiącej o Skin będącej lesbijką to wygląda to równie sztucznie, jak Ricky Martin robiący, nieumiejętnie, maślane oczy do kobiet w teledyskach. Znaczy... no po cholerę? Chyba, że to skaza ewolucyjna i każda kobieta, niezależnie od okoliczności i uwarunkowań, w pewnym wieku zaczyna postrzegać mężczyzn jako fantastyczne zabawki, na których można wieszać psy i złorzeczyć do woli, będąc święcie przekonanym, że to robi jak najlepsze wrażenie. No nie robi raczej. Wręcz nawet przeciwnie, o czym świadczą opinie ludzi, którzy słuchali ostatniego albumu znając wcześniejsze.
Dlatego też przyjęłam każdy kolejny kawałek zeń ze stoickim spokojem i wiarą, że zaraz nadejdą stare, świetne czasy. I doczekałam się wielokrotnie - ♫I Can Dream słyszałam już po raz trzeci, gdyż zarówno w Spodku jak i na Open'erze, potem ♫Twisted (Everyday Hurts), przy którym pierwszy raz siedziałam bez ruchu, ♫Charlie Big Potato... długo by wymieniać. Może tylko jeszcze wspomnę o ♫Tear the Place Up, bo nie znałam, gdyż znajduje się na Skunkowym zbiorze hitów, Smashes and Trashes a ja, mająca wszystkie płyty, nie widziałam sensu zapoznawania się z wydawnictwem. Niesłusznie, ale koniec końców poznałam dodaną do staroci piosenkę. Przekrój przez twórczość wyśmienity zaserwowano, każdy mógł poczuć się połechtany.
I tu jeszcze bardziej boli wspomnienie koncertu Guano Apes - tu było kompletnie inaczej. I próżno szukać winy wyłącznie w nagłośnieniu, bo jednak GA było co jakiś czas słyszalne i można było stwierdzić, co by było gdyby. Byłoby na pewno mniej energii, mniej sił wokalnych... i wszystko byłoby naprawdę wspaniale, koncert roku, gdyby tego samego dnia nie występował Moby, będący, jak dla mnie, największym zaskoczeniem chyba ze wszystkich koncertów, na jakich miałam okazję się pojawić.

To może brzmi tak, jakbym go wcześniej nie znała, że się tak zachwycam. Znałam, znałam, ale teraz poznałam od innej strony, na nowo najwyraźniej. Bo na co dzień to był sobie Moby, fajny, fajny, nie wiem jednak czy przesłuchałam którąkolwiek z jego płyt w całości, raczej ograniczyłam się do sympatyzowania z singlami. Tymczasem to, co zobaczyłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Siedziałam przez niemal cały koncert oniemiała z zachwytu, czasem łapiąc się na otwartej ze zdziwienia buzi.
Po pierwsze ugięłam się pod poziomem dopracowania w najdrobniejszych szczegółach piątkowego występu. Bez żadnych popisowych improwizacji - co najczęściej jest tak ryzykownym pomysłem, że mało komu realizacja się udaje, bez bezsensownych rozwlekań, po prostu to, co udało mu się osiągnąć na, wielokrotnie przecież dopieszczanych, albumach. Prostota - umowna, gdyż o muzyce Moby'ego raczej nie da się powiedzieć, że jest prosta - jako najlepszy środek do celu. Ponadto nigdzie indziej jak na scenie tak dobitnie nie widać, że taki jeden mały, niepozorny człowieczek nie musi się rzucać po scenie, drzeć jak opętany, nawet wymyślnie stroić, by stworzyć coś, co pochłania tłumy. To nie była ściana dźwięku, to był wir, który wciągając odwracał uwagę od wszystkiego wokół. Tak można było tylko tonąć i tonąć w. The abyss of sound. Odbudował zarówno tę samą przestrzeń, jaką niesie z sobą w ♫Porcelain, masywność stojącą za ♫Flower czy energię ♫Bodyrock. Swoją drogą bardzo trafny klip, tak to właśnie działa, zdobywa Cię dźwiękiem od wewnątrz, zalewa falą i choćby się waliło czy paliło – nie odwrócisz wzroku. Co najwyżej dasz się porwać, jak my przy ♫Lift Me Up. Umieściłam wideo koncertowe, by nieco oddać, choć nie całkowicie, bo zamiast tej blond filigranowej dzieweczki na scenie Moby’emu towarzyszyła Joy Malcolm – stuprocentowe przeciwieństwo tej, widzianej w klipie. Ciemnoskóra wokalistka obdarzona wyśmienitym, typowo czarnym głosem, który tego wieczora brzmiał jak dzwon i przebijał, stety czy też nie, wielce hołubiony, także przeze mnie, głos Skin. Zresztą, co tu dużo pisać – pechem Skunk Anansie było to, że występowali tego samego dnia, co Moby. Przyćmił ich dokumentnie.
Warto wspomnieć, że Moby był jedyną gwiazdą tegorocznej edycji festiwalu, która bisowała. I raczej nie wynikało to z nieuprzejmości reszty muzyków – tylko jego, i rzecz jasna Joy, chciało się słuchać nieprzerwanie. Właściwie nie wiem, czy tam w środku mi się ten koncert skończył – wciąż i wciąż przypominam sobie kolejne fragmenty. Och, i coś, co akurat w moim przypadku jest niebagatelne: Moby jest pierwszym zagranicznym artystą, który może "dziekować" do woli i ani razu się nie skrzywię, jak ma to miejsce w przypadku całej rzeszy muzyków, którzy chcąc się przypodobać, klecą coś po polsku. On ma urok - oni żenadę.

(mało istotna) Setlista My Chemical Romance:

1) Na Na Na
2) Thank You For The Venom
3) Planetary (GO!)
4) Mama
5) ...Sing
6) Bulletproof Heart
7) Teenager
8) Helena
9) The Only Hope For Me Is You
10) Welcome to the Black Parade
11) I'm Not Okay (I Promise)
12) Famous Last Words

-----------------------------------------------

Setlista Skunk Anansie:

1) Yes It's Fucking Political
2) Charlie Big Potato
3) Because of You
4) God Loves Only You
5) Riff - All In The Name Of Pity (bardzo dobry pomysł z tymi wstawkami, co prawda trochę żal, że same riffy, obiecujące ciągi dalsze, but still)
6) My Love Will Fall
7) I Can Dream
8) Riff – Intellectualize My Blackness
9) My Ugly Boy
10) Weak
11) Hedonism (Just Because You Feel Good)
12) Twisted (Everyday Hurts)
13) On My Hotel TV
14) Tear The Place Up
15) Skankheads (Get off me)

------------------------------------------

Set(but definitely not sit)lista Moby’ego i Jay Malcolm (naprawdę, należy się dziewczynie wyodrębnienie):

1) God Moving
2) In My Heart
3) Go
4) Natural Blues
5) ...We are all made of stars
6) Beatiful
7) Bodyrock
8) Flower
9) Lie down in darkness
10) Honey
11) Porcelain
12) Extreme ways
13) Why does my heart feels so bad?
14) Shot in back of head
15) Disco lies
16) The stars
17) Lift me up
18) Feeling so real (bonus)

Dzień drugi przyniósł z sobą naprawdę spore oczekiwania – po kim? no po kim? po Mobym, jasne – których niestety nie spełnił, przynajmniej jeśli chodzi o Plan B i…. The Streets, który w ostatniej chwili został odwołany. Mike Skinner wydał, co prawda, oświadczenie, z lektury którego wynika, iż jego nieobecność jest w pełni usprawiedliwiona, ale jednak żal. Tym większy, że gros publiczności wykupiło karnety czy nawet bilety jednodniowe tylko z uwagi na jego występ. Bardzo łatwo zakładać takie rzeczy, ale szczerze wierzę, że gdyby wszystko potoczyło się zgodnie z planem, to sobota wypadłaby lepiej. Choć, wbrew obiegowej opinii, nie było wg mnie tak źle.

Na początek rodzime Sistars, które na siłę starało się być luźne, pełne feelingu i freestyle’u. Tymczasem brzmiały najzwyczajniej w świecie sztucznie – upudrowany, wymuskany i zawiązany pod krawat beat, siostry Przybysz nieudolnie próbowały imitować – adekwatnie do noszonego nazwiska – przybycie z bezkompromisowej planety, podczas gdy brzmiały strasznie płasko i jednoznacznie: jakby przybyły z firmy fonograficznej. Cóż, oceniajmy po nazwie: niewiele jest bardziej pretensjonalnych nazw od kombinacji sisters i stars, sorry.

Występ Planu B padł ofiarą festiwalowego, kulawego nagłośnienia – co mądrzejsi, jak Skunks Anansie czy Moby, przywieźli swoich ludzi a ci, co zdali się na naszych, zapłacili gorzką cenę bycia kiepsko wspominanymi.

Zaczęło się od zabawnego beatboxu Faith SFXa. Nieco, przyznam, przydługiego, bo o ile na początku robiło to wrażenie – zaiste, gość ma talent, ale tak po dziesięciu minutach nerwowo spoglądałam na zegarek, konspiracyjnie komentując do Rkdeeya, iż mamy do czynienia z najdłuższym intro świata. Które, szczęśliwie jednak, dobiegło końca i rozpoczął się koncert właściwy. Mimo, że, jak pisałam, kiepsko nagłośniony, to Ben – wokalista Planu, przyp. Bee – ujął mnie swoim nosowym, jak mówią niektórzy, zakatarzonym, głosem. Co kto lubi, ja lubię. Zdołałam przebić się przez filtr nawalających techników i rozkoszowałam się tym, co Plan B naprawdę chciał zaprezentować. A zaprezentował bardzo przyjemny występ, z udatnym wyczuciem klimatu. Myślę sobie, że ciężko tu – podobnie jak w przypadku MCR, choć na zgoła inną skalę – oczekiwać perfekcyjności, geniuszu, wielkiej muzyki czy innych niesamowitości, bo wystarczy posłuchać ♫Prayin’, by wiedzieć, że poza fajnym rozruszaczem, niezłym akompaniamentem do stukania w kolano, stopą czy w kierownicę, gdy stoi się w korku tudzież na światłach, to nie ma się do czynienia z niczym tak naprawdę szczególnym. Tacy, prawda, z wyższej półki, ale to nadal regał a nie pawlacz. Zresztą ja i tak wolę ♫The Recluse, a ten mu wyszedł bardzo zacnie. Następnie chłopaki wzięli się za covery – w pamięci utkwiły mi tylko Stand by Me i Kiss from a rose (oba znajdują się tu, nagranie jest amatorskie, nie moje, kiepskiej jakości, ale pisanie o muzyce jest jak…, dlatego niech będzie namiastka chociaż). Szału nie było, ale jak na moje niespecjalnie wygórowane oczekiwania – dali radę.

Później miały miejsce pewne wydarzenia związane ze zmianą miejsc, składów uczestników i koniec końców Jamiroquaia słuchałam sama, na schodach prowadzących na płytę.

Myli się jednak ten, co myśli, że było mi tam źle. Z początku owszem, gdy z ciepłej posadki na trybunach wpadłam w tłum zasłaniający mi absolutnie wszystko i chodzący mi po plecach, to nie było to najwspanialsze uczucie, ale nie minęło pięć minut a moja skromna postura po raz kolejny okazała się niebywale użyteczna w takich przypadkach. Otóż stanęłam sobie na schodach tak, że nikomu nie zasłaniałam – komu? Pigmejom? ;) – nikt mi nie zasłaniał, gdyż stali schodek czy dwa niżej, ja miałam swoją strefę do private dancing i właściwie nic innego nie było mi potrzebne. Może trzecia ręka do trzymania napoju, bo tańczyłam mając w myśli butelkę, którą ustawiłam sobie między stopami i starałam się jej nie zgubić, nie skopać, nie sturlać, bo było duszno a jak się tańczy, to tym duszniej. A było przy czym, oj było. Jay Kay nie zawiódł – zaserwował fantastyczny koktajl funkowego grania, okraszonego charakterystycznym dla siebie groovem. I bardzo przepraszam, albo i nie, ale nie będę się imała spolszczeń, bo mi to cały efekt popsuje. Było tak, jak mówię – funky grooving, bez dwóch zdań. Nie wyobrażam sobie tak naprawdę siedzenia przy ♫Canned Heat, ♫Cosmic Girl czy ♫Little L, więc zmiana wyszła mi tylko na dobre. No co ja poradzę, że mam ze swoimi nogami i pozostałymi fragmentami słabość do tego gościa w pióropuszu? W którym, tak nawiasem, rzecz jasna, wystąpił i tym razem. Zaimponował nam – bo większość uczestników zabawy podziela moje zdanie – otwartym sprzeciwem, skierowanym w stronę nagłośnieniowców. Niewybrednym, bo okazanym za pomocą fucka, ale jednak. Takie MCR czy Plan B nie pisnęli nawet. Czyli fajnie, czyli ma wizję tego, jak ma wyglądać jego show. Bo show niewątpliwie było, pełną gębą. Taaaak, ten wieczór wart był obecności na stadionie Legii, zwłaszcza, że koncert zwieńczony został tym, na co czekałam od przeszło tygodnia – moje kochane ♫Deeper Underground wykonane z uwzględnieniem wszystkich smaczków i niuansów, jakie niesie za sobą. Perfekcyjne zwieńczenie festiwalu.

Setlista Planu B:

1) Writing's on the Wall
2) Free
3) Welcome to Hell
4) Love Goes Down
5) Prayin'
6) The Recluse
7) Coming up easy
8) What You Gonna Do
9) She Said
10) My Girl / Stand By Me
11) Dubstep medley, Kiss from a rose, forget about b
12) Pieces
13) Stay Too Long

-------------------------------------------------------------------------

Set-funk-lista Jamiroquai:

1) Rock Dust Light Star
2) Main Vein
3) Cosmic Girl
4) You Give Me Something / Smoke ...And Mirrors
5) Little L
6) Canned Heat
7) Space Cowboy / Hurtin
8) Feels Just Like It Should / Corner of the Earth
9) Love Foolosophy
10) Travelling Without Moving
11) Alright
12) Deeper Underground
13) White Knuckle Ride (faktycznie, coś tam rozbrzmiewało, gdy się ulatniałam, by spotkać się z koleżanką [Ooo, jezu, Karolcia, jak Ty wyglądasz, sama skóra i kości, no cóż – jednym z elementów German Dream, za którym tęsknię najbardziej, jest niereglamentowana oferta gastronomiczna, nie?])

…. i trochę szkoda braku ♫Virtual Insanity, ale w sumie nadrobił z nawiązką.

Można doszukać się wielu mankamentów, głównie po stronie nagłośnieniowców i karmicieli – gliniana pizza to nie jest to, co Pszczoły lubią najbardziej. Zimne hot-dogi takoż. Przyjezdni kręcą nosem na organizację, ja tu się nie wypowiadam, bo mi w hotelu spać nie kazano, a co za tym idzie – do któregokolwiek dojeżdżać nocą. Docenić jednak trzeba organizację ruchu pokoncertowego – poza paroma niecierpliwymi idiotami, którzy nie mogli ustać chwilę dłużej na światłach, by spokojnie przejść z tłumem na drugą stronę ulicy. Jak dla mnie mogli iść, co najwyżej by przeszli na tę trochę inną Drugą Stronę.
Mogę sobie nieco popluć w brodę, że wymieniłam bilet z płyty na trybuny, ale, jak pisałam, zawsze to jakieś nowe doświadczenie. Na przykład teraz już będę wiedziała, żeby raczej nie wymieniać, gdy chodzi o zespoły czy wykonawców, przy których w domu usiedzieć nie mogę. Będę też skłonniejsza do pozostania wierną tradycji samotnego chodzenia na koncerty, bo gust mam najwyraźniej osobliwy i nie mówię tu o nazwach a o brzmieniach i jak mi się nie będzie podobało, to sobie pójdę i ponarzekam po albo wcale, bo w końcu nikt mnie wołami nie ciągnął, miast wyrażać swoją skrajną dezaprobatę w trakcie. Bo i na co to komu. I zacznę inwestować w festiwale, bo zarówno na Orange’u jak i na niegdysiejszym Open’erze, wszystko, czego nie znałam lub znałam pobieżnie, wypadało bardzo przekonująco. Choćby za sprawą atmosfery. Okej, nie lubię, nie znoszę wręcz tłumów, ale gdy mamy ten sam cel – cieszyć się dużą dawką muzyki, to chyba znoszę ich chętniej.

Tyle, że nie wiem jak to będzie z pisaniem o nich, bo było miło, ale wymiękam.

A teraz odliczanie do piątku, do Arcade Fire.

12.6.11

Have scored the scores.

Podobno najlepsze imprezy to te, na których pierwotnie miało nas nie być. Mogę sparafrazować, ograniczając się do koncertów, bo gdy gdzieś w necie znalazłam informację o Koncercie Muzyki Filmowej to tylko się ucieszyłam z idei, ale miałam na uwadze inne koncerty i, mówiąc wprost, finansowo się nieco obawiałam. Zwłaszcza, że, nie wiedzieć czemu, obawiałam się kupna biletu na dostawkę, myśląc, że oznacza to siedzenie gdzieś w rogu a najlepiej to skuloną gdzieś pod siedzeniami. Z czasem jednak miłość do muzyki wygrała, skonsultowałam się z Wio, co swoje przezwisko zawdzięcza niczemu innemu jak instrumentowi, na którym gra i kupiłam. Na dostawkę. Wróciłam wniebowzięta, więc nie było tak źle.
A wręcz przeciwnie.

Czego by nie mówić o orkiestrach czy muzyce symfonicznej, to to jest klasa sama w sobie. Którą zauważyłam szczęśliwie sama będąc w klasie... chyba trzeciej, czy czwartej. Otóż to, co większość dzieciaków wspomina ze zgrozą, czyli wyjścia do filharmonii, mi się bardzo podobało. Podczas gdy oni się starali tak wyjść do toalety czy na przerwę, by już nie wracać, to ja, nie zważając, że wyjdę na dziwaka - a bo to pierwszy raz? - wracałam. A propos wracania, to oczywiście później zdarzyło się Życie i nie bardzo miałam okazję, okej, chęć też osłabła, do wizyt w operze czy właśnie filharmonii aż nadeszły złote czasy drugiego liceum, gdzie trafiłam na połowę klasy chodzącej do szkoły muzycznej. Nie chciał Mahomet do góry, to oni zaczęli występować na przeróżnych akademiach w naszej szkole. A już koniec końców zaczęłam bywać z Wio na próbach generalnych baletów, na ich dyplomach, egzaminach...

Obawiam się, że jak użyję słowa niesamowite, to niewiele wniosę, bo już je tak powycierałam pisząc o kolejnych przeżyciach muzycznych, że się nieco zdewaluowało. Zgoda. Dopiszę więc o szlachetności, jaką charakteryzuje się muzyka symfoniczna. I dostrzec ją można najlepiej właśnie podczas oglądania i słuchania jej na żywo, kiedy na Twoich oczach się rodzi, z kilkudziesięciu niepozornych instrumentów, do których dołączone są filigranowe skrzypaczki, wiolonczelistki, flecistki, lisi posturą ksylofoniści, kontrabasiści... może tylko trębacze się wyłamują, powstaje coś, co zapiera dech. Ujmuje perfekcyjną synchronizacją, porywa energią i Ty to widzisz, tu nie ma ściemy, że coś gdzieś korektorem, playbackiem wspierane, nie. Po prostu powstaje.

Dziś wieczór powstało 18 razy. W ogromnej mierze był to koncert muzyki Johna Williamsa, z domieszką Zimmera, Hornera i Silvestriego. Chciałabym móc napisać, że było to osiemnaście absolutnie perfekcyjnych utworów. Było, szesnaście. Dwa z cyklu Gwiezdnych Wojen przynudzały, no ale reszta bez zarzutu. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, raz tylko ustępując miejsca lekkiemu wzruszeniu, ale dokładnie wtedy, kiedy się spodziewałam, także spoko. Do tego stopnia, że ja koniecznie muszę obejrzeć w najbliższym czasie te wszystkie filmy, choćby i enty raz.

Na początku niespodzianka w postaci muzyki z reklamówki 20th Century Fox. Jak w filmie. Ach, właśnie, zapomniałabym. Na telebimie wyświetlano kadry i sceny z filmów, z których grane były tematy.

1. Alfred Newman - Fanfara Fox
2. John Williams - Gwiezdne Wojny: Theme
3. John Williams - Gwiezdne Wojny: Księżniczka Leia
4. John Williams - Gwiezdne Wojny: ♫The Imperial March (właściwie potem mogłam iść do domu, to był główny cel mojej wizyty, Darth Vader wkroczył na scenę, co widać zresztą na filmie)
5. John Williams - Gwiezdne Wojny: Yoda
6. John Williams - Gwiezdne Wojny: Komnata Królewska i Finał
no właśnie te dwa jakoś tak niezakoniecznie
7. John Williams - Szczęki
8. John Williams - Park Jurajski
9. John Williams - Superman, rzecz o tyle ciekawa, że filmu nie widziałam, ale mnie zachęcili do nadrobienia zaległości
10. Hans Zimmer - Gladiator
11. James Horner - Titanic, no muzyka to tam była akurat świetna. Nawet prosty zabieg, jak porównanie ♫My Heart Will Go On z ♫Rose pokazuje, jak wiele zmienić - na gorsze - przerobienie utworu na piosenkę. Tu do orkiestry dołączyła solistka i laureatka stu milionów nagród, co nie uchroniło jej przed miauczeniem za nisko i za głośno, no ale. Jak już się zamknęła, to było niebywale. Nie, nie chlipałam, ale kto wie, gdyby całą płytę tak przelecieli.
12. Alan Silvestri - Forrest Gump

i w Finale największe hity Williamsa: Gwiezdne Wojny i Superman po raz drugi, Harry Potter jakiś taki nijaki, ale to nie orkiestra, to Williams, Poszukiwacze Zaginionej Arki i E.T..

Całość w wykonaniu Polskiej Orkiestry Radiowej, pod batutą Macieja Sztora.

5.6.11

.

nie będzie tribute'u do jednego z najważniejszych zespołów mojej młodości, który ostatnio zakończył działalność, bo najpierw mi się nie chciało pisać, gdyż za dużo materiału, a jak się spięłam to przyszedł Murphy i zepsuł Lazarusa. tzn. go zaktualizować postanowił zapisując wszystko do trzeciego czerwca. piąty też zapisuje, a czwarty poszedł w cholerę. nie chce mi się tego teraz pisać.

zespół się rozpadł. i tyle.

2.6.11

No Speech.

Zespoły można dzielić wedle przeróżnych kategorii. M. in. na te, gdzie mniejsza o wokal, ale jak oni grają! i grają spoko, ale jaki tam jest wokal!. Guano Apes plasuję w tym drugim, prawdę mówiąc o wiele płytszym, worku. Dlatego dziś miast szaleć, jak to miałam w planie, to stałam na wpół zniesmaczona, na wpół zasmucona i na wpół wściekła.
Tak w ogóle to przed chwilą weszłam do domu, więc niech to da pojęcie o skali mojego oburzenia, że z punktu postanowiłam się na temat wypisać.

Że miałam być i na Kornie, to wiadomo. Że w końcu nie byłam to chyba wiadomo także, a jak nie wiadomo, to i tak nie będę tu i teraz wyjaśniała, bo przyćmię clou jakim jest wylewanie żali i jadu pod adresem kogoś, kto był odpowiedzialny za nagłośnienie dziś wieczorem.

A leciały takie perły... ♫You Can't Stop Me, bardzo adekwatne do sytuacji ♫No Speech, ♫Pretty in Scarlet, ♫Quietly czy ♫Lords of the Boards. Gdyby to brzmiało, tak jak brzmieć powinno, to byłby naprawdę genialny wieczór. Leciało pewnie coś jeszcze wartego wspomnienia, ale udałam się bez żalu po coś do picia, no i wiadomo - im bardziej się oddalałam to, mimo, iż nadal na terenie imprezy będąc, nic nie rozróżniałam. Przynajmniej posiadłam gofra z bitą śmietaną i czekoladą.

Już na starcie zawyrokowaliśmy, że to Sandra coś nie domaga. I faktycznie coś było na rzeczy, nie dźwigała niektórych wyzwań - które sama sobie nagraniami studyjnymi rzuciła - ale to nie ona winna. Basy podkręcone to niemożliwości i nie takiej fajnej niemożliwości, tylko tej, kiedy nic poza łupaniem nie ma. Żadnej melodii, zero, null. Nie, nie zawsze musi napierdalać. Po drugie linia wokalu zdominowana przez wszystko pozostałe, a takie manewry wychodzą bardzo rzadko i wtedy, gdy wokalista/-ka nie ma nic do zaoferowania. A Sandra ma, oj ma. Po trzecie bawiono się z publicznością w kotka i myszkę czy, jak kto woli, w wyciąganie ręki i cofanie, bo były momenty. Ułamki wersów, gdy się okazywało, że proszę - da się. Nie wiem, może sobie akustyk dorwał jedną z wielu tandetnych studentek SGGW - np. psiapsiółkę tej, co się umizgiwała na telebimie - i ją obracał, good for him, ale dlaczego na suwakach od dźwięku?! Nierówne to było kosmicznie wręcz.

Agata utrzymuje, że koncert był świetnie zagrany. Nie wiem, nie wypowiadam się - NIE SŁYSZAŁAM.
darmowe liczniki statystyki