25.1.11

Rockets fell.

Ludzi nie ocenia się po stroju a zespołu po nazwie - tego właśnie nauczył mnie Godspeed You! Black Emperor.

Było to może ze cztery czy pięć lat temu, gdy moja ówczesna bliska znajoma karmiła mnie sowicie muzyką. Tylko my dwie wiemy, jak wiele jej zawdzięczam i w ogromnym procencie to jej można zawdzięczać, że piszę o The Arcade Fire czy podziwiam Jacka White'a. To, jak się poznałyśmy, jest skomplikowane i nie ma znaczenia dla opowiadanej tu historii - w każdym razie udzielałyśmy się na słynnym Epulsie, na forum muzycznym. I tam właśnie, po raz pierwszy, dowiedziałam się o GY!BE. Dowiedziałam się, bo bynajmniej nie ruszyłam do słuchania - ten Black Emperor mnie powstrzymywał. Wtedy też nie lubiłam Sigur Rós, więc kategorię post-rock omijałam całkiem szerokim łukiem.
Dziewczyna wiedziała, co robi, gdy wcisnęła mi Yanqui U.X.O. - tam właśnie znajduje się ♫Motherfucker=Redeemer, pt 1, który wielbię po dziś dzień, a także ♫Rockets Fall on Rocket Falls, w którym zadurzyłam się wtedy. Już raz pisałam, chyba na Facebooku, że GY!BE is not YT friendly i kawałki, które w oryginale trwają >20 min, są tam bezczelnie pocięte - w przypadku Motherfucker=Redeemer podział na pt 1 i pt 2 został ustalony przez zespół, ale już Rockets Fall... został pocięty sztucznie, tu link do drugiej części wg YouTube. Potem przyszła pora na nadrobienie zaległości w postaci f#a#∞, zapoznanie się z polskim zespołem The Car is on Fire, który nazwę swą zaczerpnął od pierwszego zdania występującego na f#a#∞ i zostałam fanką GY!BE tak całkiem. Co prawda pozostałe płyty nieco odpuściłam, poświęcając im mniej uwagi, bo odkrywałam kolejne sposoby na słuchanie Motherfucker=... (najlepiej w nocy, na słuchawkach, przy zgaszonym świetle, do jakichś wizualizacji w choćby i WMP).

Zespół się rozpadł, co przyjęłam z pewnym żalem, acz zostawił przecież TAKI majątek, że nawet jeśli mieli już nic więcej nie nagrać, to wystarczyło, by się napawać jeszcze długo, długo. O koncercie nawet nie myślałam - no proszę Was, tu? Gdzie triumfy święci U2 czy inna Metallica? Nie, żebym coś miała do Metalliki, ale przyznacie, że bardzo inna bajka. Aż tu nagle, dnia pewnego, na facebookowym fanpage'u Godspeed pojawia się informacja o reaktywacji. Serce mi urosło, nadzieja na nowy materiał wystąpiła, zamiast potu, na skroni i czekałam cierpliwie na nowy album. Do głowy mi nie przyszło, że wcześniej zobaczę ich na żywo.

Aż tu nagle, dnia pewnego, września piętnastego, gdy robiłam karierę na Blipie odnośnie kwestii zasunięcia krzyża spod Pałacu, ^chacinski zrobił mnie na cacy. Bilet, pamiętam, zarezerwowałam bez wahania, jak tylko dopadłam stronę, na której oferowali i czekałam. W październiku to się styczeń wydaje odległy, więc bilet sobie czekał, podobnie jak i ja - cierpliwie w szufladzie. W tak zwanym międzyczasie ważyły się losy mojego noclegu - bo niby mam w Poznaniu siostrę i teoretycznie sprawa była oczywista, ale u nas nic nigdy nie jest oczywiste, zwłaszcza, gdy dotyczy mnie i mojej siostry. Koniec końców nastąpiło ocieplenie stosunków gdzieś koło Świąt i sprawa była zaklepana.

Na mapie, którą mam przed nosem - wisi za monitorem - przy nazwie Poznań powinnam sobie przypiąć, zamiast pinezki, znaczek TicketPro czy inny charakterystyczny dla koncertów emblemat. Bo przecież kiedy byłam po raz pierwszy w Poznaniu? Ano na NINie, dwa lata temu. Wtedy nie udało mi się pozwiedzać, dlatego planowałam teraz - znów nic z tego nie wyszło. Może za trzecim razem, jak już pojadę nie na-koncert.

Zdaję sobie sprawę, że są ludzie, nawet licznie występujący w środowisku, którzy na koncerty sami nie chadzają, a co dopiero jechać do innego miasta. Nie jest to mój przypadek. Raz nie poszłam na koncert, bo nie chciałam sama i to właściwie nie był koncert, tylko set Pompougnaca. No bo rzeczywiście sety mnie nie bawią, więc przydałby się ktoś, kto by mnie zabawiał.
Ot, kupiłam bilet w dwie strony, oświadczyłam wszem i wobec, że mnie w dniach 21-23 stycznia nie ma w mieście, więc mnie proszę nie angażować w nic i pojechałam.

W pociągu TLK zajęłam miejsce niemal na samym końcu pociągu, na jedynym trzecim siedzeniu wśród rzędów siedzeń podwójnych - oznaczało to widok na calusieńki skład z perspektywy jakiegoś władcy marionetek czy innych much. W połączeniu ze zbuntowanymi słowy - ♫Anthem for the year 2000 na ten przykład - dawało to wrażenie podobne do tych z wszelakiej maści teledysków - standing in front, or in the back, of the crowd, singin' in anger i takie tam. Dziecko Vivy Zwei i starego MTV, miałam zakusy do obsadzania się w teledyskach. Najwyraźniej nie wyrosłam całkiem. W ogóle w kwestię mojego doboru soundtracku do podróży powinien się włączyć jakiś Freud, bo oscylowałam między debiutem Silverchair (energiczni, zbuntowani młodzieńcy napieprzający gitarami, aż miło) a potencjalnie niegroźną Reginą Spektor, która niby sobie podśpiewuje o ♫dwóch ptaszkach a tak naprawdę to między tymi ptaszkami zachodzi relacja bardzo dobrze znana ze świata ludzi. Najbardziej mnie niepokoi obecność ♫Numb Linkin Park, bo ja ich przecież nie lubię. Dobrze, że chociaż nie w duecie z Jay-Z.
Jechałam z jakimś studentem fizyki, który wykonywał doświadczenie. Ponieważ wykorzystywał do tego kable i jakąś diodę, która najpierw złowieszczo świeciła na czerwono, a następnie jeszcze groźniej na zielono, to towarzysze podróży przybrali miny mówiące Jak to to było na filmach? Którym kablem się wyłącza bombę? Niestety chłopak wysiadł stację przed docelową i nic nie wybuchło, a bombę zabrał. Strzelam, że skoro świeciło się na zielono, to doświadczenie się udało.
Czytał Larssona.

20h później, nie zwiedzając wcześniej niczego, poinstruowana przez Szwagra, poinstruowanego z kolei przez JakDojade, zakotwiczyłam się w tramwaju nr 1 i ujechałam ku ul. Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Tramwaj był iście koncertowy - wszyscy w to samo miejsce, co oszczędziło mi pytań Przepraszam, którędy do klubu Eskulap? - ot, szłam za tłumem. A dokładniej za rudym dziewczęciem, które okazało się być bohaterką pewnego incydentu w trakcie koncertu.

Wejście do klubu jest, przyznam, dość osobliwe, bo schowane gdzieś za Uniwersytetem Medycznym i wygląda to jak, nie przymierzając, wejście na zaplecze. Znów - gdyby nie tłum, to tak bym sobie krążyła. Tłum? Raczej spora grupka. Koncert wybitnie niszowy to był. Przeważała młodzież przerzucająca się nazwami zespołów, które wystąpiły bądź wystąpią na festiwalu u Rojka a dziewczynami w stylu fanek Beyonce, które przywleczone zostały przez swoich undergroundowych chłopców. Nieco im współczuję, pewnie się czuły jak w jakiejś pieprzonej filharmonii.

Po przerobieniu szatni, stoliczka z koszulkami i naprawdę paskudnymi plakatami - jedno i drugie po 6 dych, zakupieniu absurdalnej Pepsi 0,5 za 7 zł., gdyż piwa nadal nie znoszę a trzecią opcją była woda, weszłam do sali. Salki wręcz.
Może to i dobrze, że nieduża była - wywoływało to wrażenie pełnego klubu po brzegi po pewnym czasie.

Na wstępie jednak skorzystałam z przerzedzenia się tłumu i stanęłam sobie elegancko pod sceną, przy bramce. Dopiero po pewnym czasie zauważyłam, że pod sceną - vis a vis głośnika. Raz w życiu stałam na koncercie przy głośniku, lata temu na Homo Twiście w Stodole i wspominam to tak źle, że nigdy potem się na to nie zdobyłam. Pomyślałam jednak, że jeśli ci, których widziałam przed wejściem, to wszyscy uczestnicy koncertu, to, zwłaszcza z moimi skromnymi gabarytami, dam radę przecisnąć się pod ścianę. Może nawet usiąść na podłodze, jak niektórzy? Albo o jezu, najwyżej ogłuchnę na trzy dni, trudno się mówi.

W międzyczasie przybywało ludzi - za mną ustawiła się, znana z koncertowego shoutboxu, dziewczyna z aparatem i drabinką remontową. Najwyraźniej była tam z misją i miała profesjonalnie zrelacjonować wydarzenie, opatrując dzieło swe zdjęciami.
Na scenę natomiast zaczęto wnosić ekwipunek GY!BE, a około godziny 21. pojawiło się coś na wzór supportu. Coś na wzór, gdyż stanowił go jeden człowiek, niejaki Total Life, który w całkowitych ciemnościach wprowadził salę w stan drżenia, na kwadrans mniej więcej. Salę - nie ludzi. Przypominało to stanie na moście, podczas gdy pod spodem zasuwa pociąg. Dźwięki ciężko określić muzyką - wyłącznie odgłosy imitujące stukot tegoż wyimaginowanego pociągu.
Po wspomnianym kwadransie odprowadzono go brawami, a na scenie zaczęli pojawiać się kolejni członkowie Godspeed You! Black Emperor - stroili skrzypce, wiolonczelę, kręcili dużą ilością pokręteł i wreszcie, około 21:30, zaczęli.

Za sobą ustawiony mieli ekran, na którym przez całą długość trwania występu wyświetlali niesamowite obrazy, zdjęcia i filmy, które w doskonały sposób komponowały się z muzyką. Dokładnie tak, jak zwykłam ich słuchać w zaciszu domowym. Na pierwszy ogień poszło intro, roboczo zatytułowane Hope Drone. W tym czasie na czarnym tle pojawił się biały napis HOPE. Pojawił, by zaraz zniknąć i znów się pojawić (i znów zniknąć, i znów...). Po tym wstępie zabrzmiała ♫Moya(tu fragment dosłownie z koncertu), podczas której miał miejsce pewien incydent. Mianowicie pewna dziewczyna, to samo rude dziewczę, które nieświadomie robiło mi za przewodniczkę w drodze do klubu, zataczając się niezmiernie została wyprowadzona z sali przez jakiegoś chłopaka. To już nie chodzi o to, że mi przeszła po plecach, wpadła na dziewczynę z aparatem i nieomal padła nam do stóp. Chodzi o to, że wbrew przypuszczeniom, nie wyglądało to na odurzenie duchotą li tylko - która panowała w rzeczy samej, bo sala mała, bez okien, co prawda, ale wyglądała na zwyczajnie naćpaną. Bez sensu całkiem, bo GY!BE zadbał o wprowadzenie w nastroje, do których nie potrzeba żadnych wspomagaczy.
Trzeci był fenomenalny, wspominany przeze mnie jeszcze na drugi i trzeci dzień, ♫Albanian, wykonywany do tej pory wyłącznie na koncertach, a szkoda. Wielka szkoda, że nie miałam przyjemności wcześniej. Mimo obecności perkusji, gitar, wciąż tętniących ze ściany obrazów, to uwaga moja skupiła się na filigranowej skrzypaczce, która dała z siebie naprawdę wszystko. Dla fetyszystów: skrzypaczka na prawej stopie posiada spory tatuaż - mandalę. Pewnie mogłabym ją uwiecznić, zwłaszcza, gdy zmieniała smyczki i jej stopa, wraz z tatuażem, widniała mi przed oczami wystarczająco długo, by móc zrobić zdjęcie, ale co ja jestem, żeby dziewczynie nie dać w spokoju się przygotować do występu, tylko strzelać pudelkowe fotki?

Trudno w przypadku takich zespołów jak Godspeed You! Black Emperor mówić o piosenkach czy nawet utworach jako takich, nie sposób wyodrębnić jednego kawałka, nie zahaczając o drugi i końcówkę poprzedniego, płytom oddajesz się w całości, albo nie słuchasz ich wcale. To, że do tej pory chwaliłam sobie Motherfucker=Redeemer i to koniecznie część pierwszą straciło prawo bytu po tym koncercie. Jedynie fale oklasków pozwalały na podzielenie występu i posegregowanie go na dziesięć części, z których każda ma tytuł - tzw. setlista. Tak naprawdę jak już utoniesz w obrazach płonących fabryk, czy też odlecisz wpatrując się w znikający horyzont, to nie liczą się ludzie wokół, nie liczą oklaski, siódme poty - choć nikt, na szczęście nie tańczył, a przynajmniej nie ruszał się po to z miejsca... jesteś Ty i muzyka. Inny świat, dwie i pół godziny podróży.
I nieistotne to, co podnoszą w shoutboxie, że nie było Motherfucker czy ♫Providence - był GY!BE i to się liczy.

Około godziny wpół do dwunastej koncert skończył się bezapelacyjnie. Zespół otrzymał gromkie brawa od urzeczonych słuchaczy, którzy kompletnie zapomnieli, że stoją cały czas i ich plecy już nie chcą mieć z nimi nic wspólnego, ale nie wrócił. Bezsensowne są żale, że nie mówili hi, thank you i kochamy wasz!, bo wg GY!BE muzyka ma bronić się sama. Obroniła się, w rzeczy samej.

Bardzo współczuję zarówno tym, którzy narzekają, że z tyłu było źle słychać a zwłaszcza tym, których nie było, bo to nie do odtworzenia, nie do opowiedzenia i muszę Was zmartwić, ale koncert był absolutnie fantastyczny. Mimo, że w absolutnie niefantastycznym klubie.

Do domu wróciłam na drugi dzień, przez trzy i pół godziny stojąc przy drzwiach do wagonu, wraz z piętnastoma innymi osobami i ich bagażami. Gdy skręcaliśmy, czy hamowaliśmy, to ludzie łapali się drzwi, które otwierają się automatycznie, ukazując tory, kolejny wagon i wąską, co prawda, acz złowieszczą przestrzeń pomiędzy nimi. Powinnam się wściekać, powinnam pluć sobie w brodę, że kupiłam od razu bilet w obie strony, choć nikt go w drodze powrotnej nie sprawdził, powinnam powiedzieć dużo brzydkich słów o dziewczynie, która nie potrafiła się zdecydować, czy chce przeczekać w toalecie mieszczącej się w innym wagonie, czy jednak towarzyszyć nam lojalnie, ale nic z tego. Na takie 2,5h muzyki i widoków to ja mogę nawet do Trójmiasta. W podobnym tłoku.

--------

Gwoli ścisłości:

1.) Hope Drone
2.) Moya
3.) Albanian
4.) Dead Metheny
5.) 09-15-00 (outro)
6.) Chart #3
7.) World Police and Friendly Fire
8.) Lift Yr. Skinny Fists, Like Antennas to Heaven...
9.) Gathering Storm
10.) The Sad Mafioso
darmowe liczniki statystyki