19.4.11

Remembrance Night.

To jest jednak samograj - taki koncert post-rockowy. Bo niezależnie czy przyniosą własne instrumenty smyczkowe - jak GY!BE czy będą imitować ich dźwięk za pomocą instrumentów klawiszowych - jak GiaA, czy może porwą się na imitację wokalną - jak Sigur Rós, będzie ładnie, trochę jakby poza światem i zapadnie w pamięć. To tak gwoli garstki wyrachowanej kalkulacji nie wiem, marketingowej.

God is an Astronaut kupił mnie nazwą. Nie wiem już nawet jak na nich wpadłam, ale jak tylko zobaczyłam to pospieszyłam odkrywać, co zań się kryje. Tradycyjnie, dla siebie tradycyjnie bo wiem, że większość ma na odwrót i ściąga ostatni album, zaopatrzyłam się w debiut - The End of the Beginning. I autentycznie wpadłam po czoło, po uszy, po włos. Mimo, że potem wydali cztery kolejne albumy i na każdym znalazłam jakąś perełkę - ostatnio to tytułowe ♫Age of the Fifth Sun z ostatniej płyty; jak to podsumował ktoś trafnie na Laście - the shit gets real at 1:20 - to debiut, jak to zresztą zwykle bywa, jest najjaśniejszym punktem. Bardziej plastyczni od GY!BE'u, bardziej widowiskowi od Sigur Rós. Nadto dysponują czymś, czym nie dysponuje jednak, wbrew pozorom, wielu cenionych przeze mnie zespołów - podobnie czujemy muzykę najwyraźniej. Są takim moim BoD - Band on Demand, cokolwiek przyjdzie mi do głowy jako rozwinięcie tego, co grają, to oni to realizują. Często bowiem bywa tak, że gdy sobie coś nucę to doimprowizowuję ciąg dalszy. A oni to zagrali. Dlatego pewnie zajmują szczególne miejsce w mojej płytotece czy tam, jak wolicie, mptrójkotece. I dlatego koniecznie musiałam znaleźć się wczoraj w Progresji.

Z innych przyczyn by mnie tam wołami nie zaciągnięto, bo klub okropny. Ja nie wiem, ja może jestem francuski piesek, może za mało rockowa jednak mimo wszystko, bo nie czuję klimatu, gdy muszę skorzystać z zasikanej deski, trzymając drzwi, bo zamek zepsuty i nikt nie naprawił. Małe to to, obskurne, logo mają świetne, ale to ciut za mało. Ukryte w środku osiedla, gdyby nie szyld i adres na bilecie, to machnęłabym ręką myśląc, że to jakiś osiedlowy punkt picia piwa i napierdalania w piłkarzyki - żeby nie napierdalać się nawzajem po klatkach. O dziwo dumnie porozwieszane w środku plakaty głoszą, że tam nie byle kto grywał, bo i Black Label Society i Einstürzende Neubauten i Ray Wilson & many more. No i wczoraj God is an Astronaut. Po raz co najmniej drugi w Polsce.

A po raz pierwszy co? No pewnie, musiałam być gdzie indziej. Konkretnie to dwa lata temu w Krakowie. Żałowałam bardzo, nawet Dźonemu wspomniałam, że właśnie teraz grają w Warszawie. Szczęśliwie wrócili, jeszcze szczęśliwiej - za 40 złotych, tym bardziej szczęśliwie, że przypadkowo się dowiedziałam, wertując z nudów ulotkę Ticketpro dodaną do biletu na IAMX a najszczęśliwsze jest to, że niedaleko mojego domu. Tzn. było z tym nieco perturbacji, bo głupia wymyśliłam, że nie w Progresji a Proximie, która jest dokładnie po drugiej stronie miasta. Poza tym wszędzie podawali godzinę 18, co wymuszało na mnie zwolnienie się co najmniej pół godziny wcześniej z pracy i narobiłam rabanu, kierownictwo w robocie postawiłam w stan gotowości, Tatusia-kierowcę takoż, pobudki urządzałam, bo o te pół godziny wcześniej miałam w pracy się znaleźć, aż dokładnie wieczór przed doczytałam, że po pierwsze nie Proxima a Progresja - jeszcze gorzej, z pracy do Proximy miałabym bliżej, a po drugie o osiemnastej otwierają klub a koncert zaczyna się o ósmej. Czyli wszystko się ładnie skończyło, acz skończyło się dopiero wczoraj rano.
A, o ósmej nie grali GiaA tylko Sands of Sedna, support się znaczy.

Jakie te polskie zespoły są jednak, cholera, niemrawe, ja nie wiem. Pomijam już złośliwą nieco wyliczankę, jaką urządziłyśmy sobie ostatnio z Agatą a polegała ona na wyświetleniu listy na Wiki i osądzaniu, dość bezlitosnym, czym my tak naprawdę możemy się pochwalić. Bolesne to było. Dla polskiej muzyki rockowej, nie dla nas.
W każdym razie do sedna. Sands of Sedna. Zastanawiam się, co by się chłopakom stało, gdyby spróbowali być choć trochę... oryginalni. Gitarzyści się gięli boleściwie, jakby nie gitary trzymali a ściany z cegieł i to każdy po jednej ścianie na głowę, wokalista - okej, ładny chłopiec, taki studencik politechniki, oni bywają ładni, zwłaszcza, że miał na sobie lubiany przeze mnie zestaw t-shirt + bluzka z długim rękawem pod spodem.... cholera. No i widzicie? Ja tu tylko mogę walory wokalisty podziwiać, bo choć się starałam bardzo, to muzycznie nie porwali. Pragnę zaznaczyć, że jestem jedną z ostatnich osób, która skupia się na walorach wokalistów (oj no, Daniel Johns, Eddie Vedder i Bruce Springsteen to ewenementy, jak na ilość znanych mi zespołów zaopatrzonych w wokalistów), więc naprawdę - koncert był słaby. Coby dokopać leżącemu - o wiele lepiej wprowadzało mi się w nastrój podczas przerwy między supportem a gwiazdą wieczoru, gdy z laptopa leciał LCD Soundsystem i Gorillaz. Sorry.

Klub, jak wspomniałam, malutki, więc znów mogłam być fajna, tak jak na Godspeed You! i stanąć sobie pod sceną. Przy głośniku, przez co przygłuchłam, przez co dziś krzyknęłam niechcący do pani biurwy z pracy, przez co ona do mnie z mordą, że nie jest moją koleżanką, żebym do niej krzyczała, przez co w ogóle dramat w trzech aktach. Żebym ja się jeszcze biurwą przejmowała... no, ale, to może w innej notce.

Najbardziej do myślenia dała mi średnia wieku publiczności. To, o czym pisałam na Blipie, te wydrapane legitymacje to nijak nie jest przesada, te dzieci to były dzieci bardzo. Niepotrzebnie w sumie skrobali te tekturki, bo wypili po jednym i już byli w stanie, który dyskwalifikuje zakupienie kolejnych. Jak popatrzyłam na zalane gothki idiotki i mhoczne dziefchynki, to sobie gratulowałam, że siusiu poszłam przed, bo zasikana deska mniej boli niż świeżo wyhaftowana. I w tym wszystkim ja, dobra ciocia, która postanowiła zrobić dzieciom Dzień Dziecka Próba Generalna i użyczałam im ognia bez szemrania miast pytać ile mają lat i odsyłać, gdy zeznają, że mniej niż osiemnaście. Możecie się śmiać i grzmieć, ale po tym jak poznałam na sąsiednim mi osiedlu chłopca lat osiem, który podchodził do moich ówczesnych znajomych z tekstem kopsnij szluga tudzież zostaw pojarę, Misiek i umiał z tej pojary skorzystać, to mi się włączyła Matka Polka i szczawiom ognia nie użyczam. I pamięta wół jak cielęciem był i jako to cielę o ogień zawsze swój dbałam. Względnie prosiłam rówieśników.
Dziś idąc na przystanek, słuchając ♫All the right moves OneRepublic zdołałam sobie tylko pogratulować, że to nie You Can Dance unofficial theme, czyli ♫Apologize tegoż samego zespołu, liźnięte przez Timbalanda, bo bym musiała się pod coś zapaść. Ja mówiłam, że mam dwa mózgi i jeden robi, co robi a drugi się temu dziwi.
Bo że te małolaty wiedziały na co idą i nie przyszły tam z chęci pójścia do baru, to wątpię. Ach, co do baru. Wisiały dwie karteczki w klubie informujące, że Drugi Bar na sali. Z uwagi na to, że słowo Bar było już w następnym akapicie niejako, to chwilę trwało nim przestałam to odczytywać jako zachętę do udania się do baru na sali celem nabycia narkotyków. Mniemam, że wtedy klub wydałby mi się o wiele fajniejszy.

A po koncercie poszłam zapalić. I wróciłam, czekając na transport, dostrzegając tłumek pod sceną. Okazało się, że głodni wrażeń i kontaktu z publicznością muzycy stoją sobie za bramkami, cykając słodkie foteczki z fankami, które - omfg - dawały im swe wątłe, bo dopiero co startujące, piersi do podpisu. Nie umiem się bawić, dałam bilet. Jego nie musiałam myć parę h później. Tudzież te laski w ogóle myć się nie będą, wierząc szczerze w stereotyp, że prawdziwy metal/goth/rockman się nie myje. Ugh.

Celowo nie opisałam wrażeń z koncertu jako takiego, gdyż proszę: calusieńki jak na dłoni. To nie ja, to zarchiwizowany stream, co to wczoraj okrążył świat cały, wszyscy bardzo piszczeli na wieść o tym, że są uwieczniani. Myślę też sobie, że naprawdę bardzo, BARDZO muszę cenić muzyczną stronę God is an Astronaut, skoro wybaczyłam im nawet prośbę o przyciemnienie świateł, bo oni by chcieli zrobić zdjęcie na profil facebookowy. Gore! Powiedzcie, że muzycy z GY!BE spojrzeliby z politowaniem, co?

PS.: Mi naprawdę ten ♫Remembrance Day przypomina ♫The Perfect Drug NIN.

------


Tradycyjnie już:

1) Remaining Light
2) Fragile
3) Age of the Fifth Sun
4) Echoes
5) Remembrance Day
6) Shadows
7) World in Collision
8) Zodiac
9) Snowfall
10) Suicide by Star
11) Forever Lost
12) Route 666

13) Encore:
14) All Is Violent, All Is Bright
15) Fire Flies and Empty Skies

17.4.11

I'm still burning from the fire... the fire... THE FIRE (& whispers)

Jakaś gorliwa fanka z Lasta wyliczyła, że to był dziesiąty koncert IAMX w Polsce. Brzmi to dość astronomicznie, ale może okazać się zgodne z prawdą, gdyż Chris Corner ze składem zalicza się do tych gwiazd, co to u nas ciągle i ciągle, najlepiej co roku. W tym przypadku jednak ani śmiem kpić czy narzekać, bo poprzednie dziewięć mnie ominęło - a to nie znałam, a to byłam zagranico, a to się dowiedziałam dzień przed. A teraz proszę, zgraliśmy się idealnie. Także niech on sobie przyjeżdża i jedenasty raz, zwłaszcza, że...

A zresztą. Od początku.

Moi znajomi, tacy poznani w realu, czyli siłą rzeczy jest to grupa bardziej narzucona niż wybrana, żyje w nieświadomości o świecie muzycznym, w którym się poruszam. Na koncerty chadzałam z ojcem, co nijak oczywiście nie jest dla mnie powodem do wstydu, wręcz nawet do dumy, bo Wasz ojciec słucha Krajewskiego a mój Toola, ale wiadomo w czym rzecz - nie bardzo mogę z kimś o tej muzyce rozmawiać. Może poza chlubnym wyjątkiem, który z kolei okazał się niechlubny w innym temacie i kolega kolegą już nie jest. A w necie proszę - w tym wypadku Krycha vel ^Chryzantema sprawiła, że wreszcie dotarłam na koncert IAMX. Jak tylko dała mi znać, to zaopatrzyłam się w bilecik i czekałam. A miałam na co.
Poznałam ich w sumie też dzięki Sieci - mój lastowy znajomy z Rosji chyba się zasłuchiwał, więc podwędziłam dwie pierwsze płyty - Kiss + Swallow i The Alternative. Nie powiem, żeby poszło lawinowo - chyba miałam jeszcze uraz do electro, bo się musiałam przekonywać, ale! Jak już się przekonałam, to na całego. Sytuacja jest w sumie podobna jak z Fischerspoonerem - w tzw. kręgach mówi się, że pierwsza płyta jest dla koneserów muzyki a druga bardziej mainstreamowa. Cóż, wygląda więc na to, że w przypadku muzyki elektronicznej jestem bardziej na fali, co w sumie jest bzdurą kompletną, bo wolę - o, jak bardzo wolę! - Autechre od Scootera, ale tłumaczy czemu wolę fischerspoonerową Odyssey i iamxowy The Alternative właśnie.
Później przyszła pora na zapoznanie się z kolebką Chrisa, czyli grupą Sneaker Pimps, która przeszła mi uchem bez echa, a jeśli już, to tylko dwie piosenki lubię - ♫Loretta Young Silks i ♫Black Sheep. Nawiasem to jest zabawne, bo występują obok siebie na płycie (Bloodsport, przyp. Bee) i długo, długo nic nowego. Ja się spokojnie rozsmakowywałam w tzw. świętej trójcy z Alternative, czyli ♫Spit it out, ♫After Every Party I Die i ♫This Will Make You Love Again, aż nadeszła pora na trzeci krążek IAMX-a - Kingdom of Welcome Addiction. Choć w sumie czy ja wiem, czy nadeszła? Może do tej pory nie, bo owszem, ♫Think of England daje kopa - acz musiałam się przyzwyczajać - a ♫I Am Terrified jest... powiem tak - ja sobie zdaję sprawę, że jest aż do szpiku wprost, niemal nagi i to może wywoływać w cynicznym uchu wrażenie emowatości, ba! nawet autoironia moja to zauważa, ale zarówno tekst jak i muzyka - zwłaszcza w opisywanej przeze mnie wersji słuchawkowej - kładą mnie na łopatki - ale płyta jako płyta mnie nie rusza. Czwarta, o której dowiedziałam się na chwilę przed koncertem, też nie. A pech, bo przyjeżdżali ją promować.

Już? Jest jasność? To do meritum może.

W wyniku różnych perturbacji towarzysko-zawodowych na koncert poszłam sama i na miejscu spotkałam się z rzeczoną we wstępie Chryzantemą. Właściwie to ustaliłam do niej numer, spotkałam się pod wejściem na salę by ją sobie obejrzeć - celem późniejszej identyfikacji wśród tłumu. Tzn. my się nie widziałyśmy pierwszy raz, ale jak miga stroboskop to trzeba się orientować nawet na poziomie stroju - i udałam się na patio palić. Następnie wykonałam manewr przy barze - miałam przy sobie 20 zł, wina nie mieli, choć w karcie był, dlatego wydałam te 20 na Jacka z Colą, co było Jackiem Danielsem z cytryną i colą w proporcjach studenckich, czyt. ta cola to gdyby jej nie wlewali na moich oczach to bym nie uwierzyła, że jest. Drinka pobrałam, wsłuchałam się, że support nadal zapodaje i wróciłam na patio. Ogólnie mi ten zakaz palenia nie przeszkadza, ale powoduje, że jak już to palę więcej niż jednego, na zaś. I wypiłam drinka. Duszkiem niemal. Yup, wypiłam 3/4 kufla Jacka Danielsa duszkiem. Tanecznym więc krokiem udałam się na salę, odszukałam Chryzantemę i... nie minęły dwa kawałki, no, może trzy i byłam trzeźwa jak... cholera, chyba czas przerzucić się na mineralną, skoro znam tylko porównania nawalonych do czegoś/kogoś... no, w każdym razie wypociłam w sekundę. Trudno byłoby nie wypocić - grali moją ostatnią miłość, ♫Nightlife.
W ogóle to hm, może się jeszcze wstrzymam z oficjalnym wykreślaniem z protokołów, ale wczoraj nie byłam tą, która nie lubi koncertów w klubach i stoi jak słup kontemplując. Efekt? Boli mnie szyja, łydka, nie wiem czemu palec środkowy u lewej dłoni, choć fucków nie rozdawałam, dopiero dziś rano odzyskałam głos, Jack Daniels wylądował na koszulce, którą, nie wdając się w obrzydliwe opisy, można było po koncercie śmiało wyżąć. Zwłaszcza, że w ruch poszło wspomniane Think of England, ♫Bring Me Back A Dog czy ♫Kiss + Swallow. Utwory z dwóch ostatnich płyt minęły mi bez specjalnych wzruszeń, może tylko moment z ♫I salute You, Christopher, wraz z poprzedzającą go dedykacją, która utarła nosa wszystkim tym fankom, które myślały, że to dowód na nabrzmiałe ego ich idola. Choć i tak nie do końca się to ucieranie udało, bo każda recenzja z wczorajszego koncertu nosi tytuł I/We salute You, Christopher. No więc ja może wyjaśnię za Chrisem - to nie o TEGO Christophera chodzi. Ładne to było.
Pozdrawiam też głupich ludzi, którzy zapomnieli o instytucji bisów i zmyli się po zgaśnięciu świateł, co wieńczyło część pierwszą - naprawdę, dzięki Wam mogłam podejść bliżej sceny i szaleć przy ♫Skin Vision i właśnie Spit it out.

Odnośnie braku This Will Make You Love Again czy I Am Terrified to mam mieszane uczucia, bo jasne, że po cichu liczyłam, ale z drugiej strony mogłoby to się skończyć katastrofą - rozpłakałabym się pewnikiem. I to bez cienia przesady piszę, gdyż zdarza mi się podczas słuchania tego w zaciszu domowym a co dopiero przy żywych dźwiękach. Umówmy się jednak, że mam pewien problem z publicznym okazywaniem emocji aż tak osobistych i choć parę razy mi się w życiu niedziecięcym wymsknęło, to zaliczam te przypadki do pewnych jednak porażek. Wiem, dziwna jestem, w dobie internetsów posługuję się kategorią intymności nie tylko w odniesieniu do seksu.
Acz jeszcze wracając do pierwszej strony... jakiż to musiał by być koncert, żeby mnie do takiego stopnia poruszyć. :)

Mała pigułka typowo recenzencka: publika młodociana, przeważało emo, włosy albo ulizane albo jasnoniebiskie dready, glany, szpilki, podarte z rozmysłem rajstopy, ćwieki, koszulki... sklepik oferował wszystko to, co się oferuje na koncertach, czyli jakieś koszulki, plakietki, naszywki, bluzy, plakaty, biżuterię i... parasolkę. Było rzucanie ręcznikami, było lanie wody, były pałki w tłumie, które wcześniej wokalista sobie wsadzał między nogi. Ale co tam, wiedziały pszczele gały na co bilet brały.

I salute You, ... okej, żartowałam.

-------

1) Music People
2) Volatile Times
3) Nightlife
4) Ghosts of Utopia
5) My Secret Friend
6) Tear Garden
7) I Salute You Christopher
8) Fire & Whispers
9) Think of England
10) Bring Me Back a Dog
11) Nature of Inviting
12) Cold Red Light (ku uciesze gawiedzi skoczył wtedy w tłum. no cóż, dziesiąty koncert więc trochę już się znają)
13) Kiss + Swallow
14) President

15) Bernadette
16) The Alternative (with Noblesse Oblige)
17) Skin Vision
18) Commanded by Voices
19) Spit It Out
darmowe liczniki statystyki