13.9.08

WE WERE DEAD BEFORE THE..., Modest Mouse, 2007

Na wstępie chciałabym rzec, iż zrecenzowanie tej płyty zajęło mi pół dnia i to przy dwóch podejściach. Mimo, że znam ją jak własną kieszeń od jakiegoś roku? Nie no, skoro wyszła w marcu '07 to półtora. Nie da się zaprzeczyć, że na tle dyskografii Modest Mouse, We Were Dead.. jest najbardziej mainstream'owa; najłatwiej wchodzi i porusza swoją uniwersalnością najwięcej strun. Każda z poprzedniczek - bo ta, póki co, jest ostatnim dokonaniem Myszy - jest u mnie odpowiedzialna za inny etap, inny aspekt życia. Ta natomiast jest podsumowaniem. Pewnie dlatego tyle mnie kosztuje ogarnięcie jej na piśmie bez uronienia drobiazgów. Czy rzeczy najistotniejszych, mieszają mi się już.

W pewnym sensie jest to concept album albo z kolei tytuł płyty powstał tak, by nierozerwalnie łączył się z treścią. Wystarczy spojrzeć na wspólny mianownik większości tytułów...

March into the sea
niczym na prawdziwym rejsie, Brock potrafi rozhuśtać swoim głosem tak, że po chwili kiwasz się w lewo i w prawo. Jego sposób akcentowania zwrotek kojarzy się z miłym pluskaniem ale to, w jaki sposób rozwija się muzyka, jak zaczyna sobie w miarę upływu czasu ostrzyć pazur bynajmniej nie usadawia mnie na strumyczku, a raczej - ze strumyczka wypływamy na szersze wody. Jednocześnie Isaac bawi się nieco tą piosenką powodując u mnie wybuchy śmiechu - to jego Clang, clang! Clang, clang!.. Idealny wstęp do...

Dashboard
(napiszę słuchając drugi raz, za pierwszym mnie porywa) to był pierwszy singiel z długo oczekiwanej nowej płyty Modest Mouse. Ostatnią było Good News for People Who Love Bad News, nieco jednak odmienne, dlatego słysząc wreszcie wycieknęty w sieci Dashboard zdębiałam. Ale że jak to? Co to za Joł w ogóle?. Zostawiłam na kilka tygodni. Dopiero podczas przesłuchiwania całego We Were Dead... załapało i to jak! Samo to, że nie potrafię usiedzieć i mimo ok. 10 stopni za oknem zrzucam sweter by roztańczyć pokój w cienkiej koszulce o tym świadczy. Ale przejdźmy do rzeczy - obecność trąbki, skoczność piosenki, genialne wmontowane w to skrzypce, piszczące chórki a z drugiej strony tekst - znacie Boys Don't Cry the Cure? No więc właśnie. Tu to samo - muzyczka joł, skacze się przednio a tymczasem Brock puszcza w obieg takie wersy jak We were talk about nothing which was more than I wanted you to kno-o-o-o-ow! albo you told me about nowhere, well it sounds like someplace I'd like to go. Sposób podania tworzy z tego świetny przykład gorzkiej ironii. No i smaczki fonetyczne - przecudownie śpiewa słowa scheme i tiny giants made of tiner giants. Ja już mam takie zboczenie, potrafię słuchać piosenki tylko ze względu na jeden dźwięk. Tu akurat ich wiele. Choć zabrzmi to mało nęcąco - do tańca i do różańca.

Florida
nie lubiłam tej piosenki. Była sobie i nawet wkurzał refren, taka typowa indie zaśpiewka Flooridaaaaa, ołułoooooouł. Po czasie jednak stópka sama chodzi. A końcówka jest oddechem po niej samej (jest w tym coś świetnego - nie musisz włączać pauzy, żeby od niej odpocząć bo sama cię z siebie wyprowadza. No kurde, przefajne.)

Parting of the Sensory
boże, jak on akcentuje ostatnie sylaby wersu. I to na samym początku, brzmi nieco jak odczucie, którego doświadczasz kiedy ktoś powie szept akcentując pt. Ciepły dreszczyk. Mikrofon maksymalnie blisko, tak że słyszysz jak bierze oddech. Nieprzyjemnie się robi, kiedy śpiewa who the hell made you the boss? a muzyka staje się nieco hipnotyczna - to te skrzypce w tle. One zawsze wprawiają w poddenerwowanie. Dramat to się zaczyna od wejścia gitary w 2:51. Widać, że ten ich boss ich nieźle wmanewrował. Oh, fuck it I guess we're lost. Heh, pysznie. I nagle bang, muzyczka staje się psychodelicznie skoczna, skrzypeczki przyśpieszają i totalny amok okraszony - spowodowany? - zapętlonym some day you will die and somehow something's going to steal your carbon w różnych kombinacjach gramatycznych. To jak myśl, która kłębi się w głowie zmieniając swe rozmiary. Pełen psychiatryk. I na koniec Brock z samą perkusją. Taka ostateczność.

Missed the Boat
cykaaaaaady! Ciepły, letni wieczór. Przemiła gitara. A w refrenie uśmiechnięte Oooh and we carried it all so well. I to nie jest wrażenie - słychać że śpiewają z uśmiechem na ustach. Takie wkręcające się w człowieka szczęście. Gitara aż łaskocze. Końcowa wersja refrenu ociera się wręcz o radosny pisk. Szczęście jest zaraźliwe, tak. Missed the Boat wyciąga z każdego dołka.

We've got Everything
kolejny joł. Nic skomplikowanego, co pozwala po chwili wystukiwać rytm o biurko. Cała piosenka jest jak historyjka w stylu - udało się a teraz Ci powiemy jak do tego doszło, come on, posłuchaj i to jest takie zabawne, że aż sam się śmieję kiedy sobie to przypomnę (jako, że Brock śmieje się podczas zwrotki pierwszej w istocie). We crashed in like waves into the stars.. part jest już takie podszeptywane w stylu bo wiesz, ale ciii.. we crashed.... Bawią się głosami, bawią się tą piosenką, bawią się wszystkim tu. I są w tym tak sugestywni, że nie sposób, no nie sposób nie bawić się z nimi. Tak, to jest popowe ale kto powiedział, że nie można się bawić? I to nie przy muzyce tylko z muzykami. ;)

Zresztą, We've tried everything half assed and as liars and thats how we've got everything - kto się nie podpisze pod tym, niech pierwszy rzuci kamieniem. :] To jest siła Modest Mouse - nigdy nie zrobią nic banalnego, bo w każdym tekście znajdzie się choćby wers trafiający w jakieś sedno.

Little Motel
stan pełnego zakochania, leży koło mnie ten najpierwszy i kojąco szepcze do ucha o swoich marzeniach. Znów ten motyw z akcentem na pt. W tym wypadku na hoPE, mishaPS, shiPS, driFT... Well I can see it in your eyes like I taste your lips and they both tell me that we're better than this. Cała ta miłość spowita w ciepłe promienie gitar, coraz odważniej szczerych, które nagle uzmysławiają sobie, że nazbyt zabrnęły w zaledwie marzeniu, nierealnym rozrzewnieniu, wspomnieniu i... w 3:17 po prostu płaczą. Gitary płaczą. Perełka.
(...) we had made a wish that we would be missed if one another just did not exist - ano właśnie.

     Spitting Venom
idealny tekst do tej muzyki. Najpierw sama gitara akustyczna, która niby nie będąc w stanie ... (niee, włączamy od nowa. Muszę dopalić a to zbrodnia nie pisać podczas płynięcia na fali utworu. Jeszcze większą zbrodnią jest zapauzowanie go - w sen łatwiej się zapada, niż do niego wraca.) Więc od nowa - You we-re spit-ting ve-nom... z dogrywającym z boczku elektrykiem. Przy pierwszym odtwarzaniu myślałam, że tylko na tym Spitting Venom będzie polegać i już się wczułam w ten przerywany feeling aż tu nagle! Wszystko rozpieprzone w drobny mak duetem gitary już z całym impetem feat. perkusja. Przy maksymalnie podkręconym dźwięku stawia na nogi. Brock też już się nie krępuje - I ain't gonna play no more, it's over. Game over. Udało się, wszystko spieprzyłeś swoimi słowami, już jestem na dnie. I ten bridge napiętnującej gitary od 2:38. It's over.. oh it's over... so get over!.
Ale ale, odpuść to wszystko booooooo... bo wchodzi najpiękniejszy ratunek, niesamowite trąbki do których dołącza kojąca monotonnia gitary... już, już jest spokojnie... coraz spokojniej (druga gitara)... Wszystko minęło, uśmiechnij się bo to już za Tobą.... za Tobą... za Tobą. Za Tobą! Ciesz się, rozgrzewaj się tym spokojem, masz tu klawisze i są z Tobą trąbki i otacza Cię pełnia. Możesz spokojnie z nami zaśpiewać - Cheer up baby, it wasn't always quite so bad. For every venom then that came out, the antidote was had. Cały ból wymień na dziką satysfakcję, że wygrałeś z tym, że nadal tu stoisz i nic poza oszalałym Szczęściem Ci nie grozi. 
Nie sposób tego słuchać po cichu, najlepiej mieć niedaleko siebie regulator i w trakcie coraz głośniej robić, dać się ponieść temu nie-by-wa-łe-mu finałowi oszalałych instrumentów, które niczym kanon w swym zapalczywym zwariowaniu nadal trzymają się swoich ról. Co daje poczucie stabilizacji. Ciepło mnie wypełnia i każdy z dźwięków staje się moim wiernym sprzymierzeńcem, niezniszczalnym, niewzruszenie kontynuującym swoją partię. Jak ludzie, którzy powtarzają do skutku. Przecież to czyni ich lojalnymi. 
Dlatego od pierwszej, pełnej emisji uwielbiam Spitting Venom, jest zamkniętym w ramy czasowe życiem i bez przesady mogę powiedzieć, że mógłby owo życie zastąpić. Dorastasz - od pierwszych kroków (ten akustyk), poprzez cały brud życia aż po kulminację zakończoną spokojem. I nie zawaham się przed sformułowaniem, iż Spitting Venom to najgenialniejszy utwór jak dane mi było usłyszeć. Nie, to nie jest kwestia stronniczości - jego magia trafia do każdego, bez pudła. Zwykłam dzielić się odkrytymi perełkami z innymi, każdy był pod wrażeniem. I to nawet ci co z obrzydzeniem patrzą na indie. 

People as Places as People -
oni to mają. Potrafią odwzorować muzyką, to o czym mówi piosenka. Miałam okazję trafić na kilka z nich w wersjach instrumentalnych i tak dokładnie jest - opowiadają perfekcyjnie te same historie. Czyli co mogę powiedzieć? We're the people that we wanted to know and we're the places that we wanted to go. Tak właśnie jest z tymi największymi osobowościami, że obcowanie z nimi, rozmowy są przesiąknięte tak gęstą atmosferą, iż tworzą pewne miejsce. Każdy człowiek stanowi oczywiście inne, ale ich charyzma pozwala w jakimkolwiek miejscu realnym, jakiejkolwiek chwili na uczucie, że dobiłeś właśnie do tego a nie innego portu. Taka jedność uwarunkowana relacją z tą osobą. Bardzo trafne spostrzeżenie. 

To nie jest tak, że płyta składa się wyłącznie z tych dziewięciu piosenek - jest ich w istocie 14, ale te pięć dopełniają obrazek zamiast go tworzyć. Może i dobrze, zapewniają chwilę oddechu po tych bombach emocjonalnych. 

Rejs. Rejs przez życie, które mija w godzinę i dwie minuty. Po zejściu z pokładu kontynuujemy je, jasne - taki m.in. jest zamysł Spitting Venom, ale już jakby mając za sobą wszystko. Rozliczyłam się właśnie z sobą i wiem co dalej robić, by było dobrze. Nie umierajmy jednorazowo - ródźmy się od nowa, póki statek nie zatonie. Fakt, że ktoś to nagrał jest niezwykle pomocny - możemy sobie w każdej chwili przypomnieć co zrobić. I trzymać się tej wewnętrznej reinkarnacji. A potem sięgnąć po kolejne płyty Modest Mouse i rozprawiać się z każdym elementem siebie w sposób nieco bardziej szczegółowy. Lepiej w samotności, gdy masz coś co poruszy kolejne struny. Bo, tak szczerze, to kto Cię zrozumie lepiej od Ciebie samego?

9.9.08

VISION THING, The Sisters of Mercy, 1990

     Długa już całkiem przygoda z Last.fm pozwoliła mi zdobyć jakieś tam rozeznanie w gatunkach, podgatunkach i im pochodnych. Kiedy więc za The Sisters of Mercy dojrzałam tag goth, to spojrzałam z duużym powątpiewaniem. Mam uczulenie na wszelkie gotyckie, ghotyckie i jakkolwiek fikuśniej zapisane formy tego słowa, dokonania. Lacuna Coil, Lacrimosa [to to najbardziej] czy Nightwish przyprawiają mnie o małe, gorejące kropeczki na skórze, zwane potocznie wysypką. Niemiłe, doprawdy.

Ale podstawą wydawania sądów jest zapoznanie się z osądzanym, więc zaleciłam fu!barowi odtworzenie mi Vision Thing i.. dostałam od razu belą po kolanach od rozpędzonej perkusji wespół z wściekłą gitarą. Robi wrażenie i to bardzo pozytywne - odeszły w sekundę obrazy smęcących, krwawych dziewic na rzecz w pełni świadomego wyzwania, jakiego się podjęli, zespołu. Cóż to za wyzwanie? Takie wstępy są cholernie obiecujące, windują z miejsca na szczyt energii i ciężko na tym poziomie pozostać bez przerwy, na prawie pięć minut. Nie przysłowiowe pięć minut, na 276 sekund niczym niespowolnionej, a wręcz zdającej się o dziwo jeszcze bardziej rozkręcać, mocy. Udźwignęli, mają klasę.

 I naprawdę Panowie, ja już Wam ufam. Nie są przekonani - muszą mnie położyć całkowicie pod sobą. Atakują Ribbons - spryciarze, z dwóch stron. Bo jakby przypadkiem mi się nie spodobało (ależ skąd!) w wersji studyjnej, to mogę sobie wypłynąć na fali stojącej vis-a-vis nich publiki, w wersji koncertowej. Ale zanim o niej, bo udał im się zabieg i wersji live słucham już z zamkniętymi oczami pomiędzy tłumem, to uczciwiej by było wypowiedzieć się o Ribbons studyjnym. O niepokojących, nieco stłumionych frazach przechodzących coraz odważniej, przy metalowych (w znaczeniu z metalu, kwestię gatunku muzycznego zarzućmy) dźwiękach gitar, do krzyku Just walk on in!. Cała ta atmosfera pozwala stać się speechless, bez znajomości tekstu. Nie byłabym jednak sobą nie sięgając po niego i nie przekonując się tym samym, jak sugestywne jest to walk on iiiiin. To, co Eldritch osiąga poprzez koncertowe echo jest niebywałe. Nie powiem, że wielkie - to słowo przyjdzie mi jeszcze wykorzystać - ale z pewnością przytłacza. Na poły z poruszeniem. A jego wykalibrowane przedstawienie, że to właśnie Ribbons przyjdzie nam - pal diabli, też tam się umieszczę - usłyszeć, ta niskotonowa niedbałość w jego głosie robi wrażenie. Coby wypadło bardziej kobieco - robi to samo wrażenie, które pozostawia ten zgarbiony chłopak, który nikogo nie interesuje gdy tymczasem kryje w sobie coś bardzo wartościowego. Z którego strony choćby o przekleństwo, modli się w pamiętniku dziewczyna. 

Wszyscy wiemy jak to jest z balladami. Są kojące, wzruszające bywają, najczęściej nudne - nigdy jednak masakrycznie złe. Wykonywane przez zespół parający się balladkami wypadają niewiarygodnie. Jeśli jednak wychodzi ona spod rąk zespołu, który przez trzy pierwsze numery naraża na szwank wszelkie możliwe termometry i jeszcze tytułuje ją Something Fast to ja mu wierzę. Bo chyba o to im choćby po części chodziło.

Pozwolę sobie - w tej subiektywnej recenzji na moim blogu, gdzie nikt nie będzie mi tego cenzurował - na prywatę związaną z Doctorem Jeep'em. Pewna bliska mi osoba miała niegdyś sporo doczynienia z lekarzem, którego z racji inicjałów nazywałyśmy właśnie Jeep'em. I jakże tu się nie uśmiechnąć na widok tego tytułu? ;) 

Powyższa prywata nie ma nic nadto do odbioru kawałka przeze mnie - on absolutnie broni się sam. Dzięki zasuwającej na dzieńdobry perkusji, dzięki towarzyszącym jej rozgrzanym do czerwoności gitarom, przebijającym gdzieniegdzie głosem Eldritcha, który mrozi chyba na pełny etat już i tej kobitce w okolicy refrenu. Dzięki tej pani w okolicy refrenu i dzięki klawiszom, które na sekundę wyciągają z tego szalonego, rozpędzonego a mimo wszystko nadal rozpędzającego się kołowrotu. Gdyby miano to zobrazować, to porównanie jest tylko jedno - nieszczęśnika jakiegoś trzymają za włosy w wodzie i wyciągają co jakiś czas, coby nabrał powietrza. Dla jednych masakryczna wizja, zapewne. Ale jeśli zamiast wody, zaczniemy topić go w dźwięku - może też zginie, ale miałabym wątpliwości, czy to takie pechowe.

MORE !!! - schowajcie się wszyscy i wszystko, od swojej pierwszej minuty, od tego podjazdu gitary rodem z lat... '80 przecież, od Some people get by.. poprzez kulminację w refrenie. I te fenomenalne chórki będące nieco spokrewnione z chórkiem w I don't like the drugs, but the drugs like me Mansona. A jak Eldritch mówi tak cholernie dobitnie I'm not done yet to z jednej strony ciarki przechodzą i krew można w żyłach poczuć ale z drugiej lepiej się od niego trzymać z daleka. Sensu sugestywny. Ten numer na słuchawkach dousznych, mieszający się między zwojami trzyma o wiele dłużej niż swoje programowe 8:23. Ja sobie nie chcę odpowiadać na pytanie, jakby to brzmiało na żywo bo byli w Polsce 3 razy i z moim kurde szczęściem - ostatni odbył się dwa lata temu. I już myślisz, że to koniec [choć sposób w jaki się z tego świata połyskujących strun i niebezpiecznych klawiszy wydostaję to istna perełka. Post orgasmic chill, że od Skunk Anansie pożyczę] a tu niespodzianka. Powalająca do cna. Na dniach jakoś, ponieważ muzycznie łyknął mnie More całościowo, sięgnęłam do tekstu i jak padłam, tak po dziś dzień nie wstałam. Potwierdziło się bowiem, że jest to absolut. Jeden z doprawdy nielicznych - na każdym polu 100%. I ta płyta mogłaby nie istnieć - mogłaby być bardzo cienka a i tak More by ją wydźwignął na piedestał.

     Pozostałe utwory, tj. Detonation Boulevard, When You Don't See Me, I Was Wrong czy You Could Be The One ładnie [ładnie może zostać użyte, kiedy mowa o SoM?] wpisują się w konwencję albumu nie wyróżniając się jednak przesadnie - na owego albumu tle, indywidualnie wiodłyby prym na pewno, ale mają pecha być konfrontowane z Ribbons czy Doctorem Jeep'em [More 3/4 piosenczyn kładzie na łopatki, nie tylko SoM] i legną. Nie z kretesem, płyta jest od A do Z mocną pozycją w mojej mp3-kotece, choć poznana niedawno, ale legną. I przyznam, że irytuje mnie refren do When You Don't See Me ale to ja i mnie to u kogokolwiek zirytuje.

     Na koniec największa niespodzianka - Doctor Jeep extended i bardzo-kurwa-dobrze, bo niech się nie kończy i Ribbons live wspomniane wyżej. More niech nie extendują bo by zaczęli upiększać, a im bardziej perfekcję upiększasz tym ona traci na perfekcji owej.

     Poszłam po najmniejszej linii oporu, zaczęłam od najlepszej ale wbrew pozorom, pozostałe na tym skorzystają - nie będę miała w głowie parcia na szybkie odhaczenie reszty, byleby dotrzeć wreszcie do Vision Thing.
darmowe liczniki statystyki