28.4.13

MOSQUITO, Yeah Yeah Yeahs, 2013


Budowa przeciętnego albumu z gatunku rocka, powiedzmy, alternatywnego (choć jest to dla mnie dość absurdalny wykwit, wszak rock z definicji miał być alternatywą dla muzyki popularnej) wygląda następująco:

·         1-3 hit [zatytułowany najczęściej tak samo, jak płyta, acz w przypadku płyt debiutanckich opatrzone są nazwą zespołu bądź nazwiskiem solowego wykonawcy]
·         4-6 formy pośrednie, czyli jeszcze nie hit, ale z potencjałem bycia owym, zasada niepisana mówi o utworze piątym – najczęściej jest to coś fajnego, co potem zostaje faworytem słuchacza, moim w każdym razie zwykle owszem
·         7-11 mało istotne utwory nijakie, mające pełnić rolę zapychaczy prowadzących do…
·         12 ckliwa ballada, która udatnie zamyka całość, często nieprzyzwoicie długa, może z jakimś instrumentem smyczkowym, wyciskacz łez i w ogóle song to say goodbye, sniff

Jest to, rzecz jasna, umowny podział, jakieś drobne przetasowania są jak najbardziej wskazane – wtedy można odnieść wrażenie, że płyta jest innowacyjna, ale wtedy numer pierwszy powinien zawierać tajemnicze intro. Zabawne jak niewielu konsekwentnie dodaje później outro.

To było w roku… nieomylny Last podpowiada, że 2006. Dziewięć lat temu, jezusie. No nic, nad szybkim upływem czasu poubolewam kiedy indziej. W takim razie dziewięć lat temu, przy pomocy mojej nieocenionej niegdysiejszej znajomej, która wpływ na mój rozwój muzyczny miała przeogromny i choć pewnie już biłam w jej kierunku pokłony na niniejszych łamach, to uczciwie będę robić to dalej, poznałam Yeah Yeah Yeahs.
W tym czasie mieli już na koncie dwie płyty – debiutanckie, łamiące konwencję powyższego schematu, Fever to Tell, na którym nie znalazł się żaden utwór zatytułowany Fever to Tell ;) i Show Your Bones. Zyskały moje uczucie i dozgonną lojalność właśnie tym, że wyłamywały się z kanonu – obie stanowiły energetyczne bomby, mniej było przemykania się po kolejnych minutach bez wyrazu, więcej nieposkromionych dopalaczy. Słuchałam obu ciurem, na okrągło niemalże, zadowolona wielce, że wreszcie udało mi się znaleźć grupę, która nie zwalnia tempa a jeśli już – chociażby osławione przez wszystkie indie seriale Maps, bardzo urodziwe wyznanie miłości zawierające, wszak nie poniewieram wszystkimi jak leci, fakt, większości, ale dlatego, że nie brzmią tak bezpretensjonalnie, jak to tutaj – to robi to z klasą, pomysłem, bez ściemy.

Zespół przyniósł też światu muzycznemu fantastyczną Karen O, która, podobnie jak Alison Mosshart aka VV z The Kills, wspomogła swoim wokalem wielu muzyków, wyrabiając sobie na tyle mocną pozycję, że już później mało kto się przyglądał reszcie zespołu – była Karen, było dobrze. I w ten sposób narodził się cover Immigrant Song, nagrany z Reznorem i Atticus Rossem na potrzeby soundtracku do Dziewczyny z Tatuażem.

Mogę wzbić się na szczyty tolerancji i zrozumieć, że po takim starcie i tej klasy obietnicach, ciężko było Karen i chłopakom ciągnąć dalej wózek pod tak wysoką górę, dlatego It’s Blitz! już nie było tej samej jakości, co poprzednie nagrania, niemniej wciąż określać je można było mianem przyzwoitego. Zaczęły się, co prawda, pojawiać pewne dysproporcje w dotychczasowym rozkładzie utworów, bliżej było YYYsom do typowego albumu rockowo-alternatywnego, ale wciąż stała za tym ich sztandarowa jakość.  Takie chociażby Hysteric czy Heads Will Roll. Tak do połowy trzyma poziom.

Zrozumieć jednak nijak nie mogę tego, co stało się na Mosquito. Może to kwestia tego, że znajduje się tam utwór Mosquito i to już, zgodnie z zasadą, w pierwszej trójce?... Nie no, żartuję, to chyba nie przez to. Prędzej przez fakt, że ta płyta jest absolutnie nijaka. Zmęczyłam ją, choć siebie bardziej, w pracy kilkakrotnie, próbując się przekonać, coś z niej wyssać, ale upewniłam się tylko, że ewentualne serduszka, jakimi obdarzyłam na Laście kilka utworów – chyba ze dwa, trzy w porywach, na jedenaście; w przypadku Fever to Tell i Show Your Bones to dwa, trzy pozostały nieometkowane, takie proszę państwa są proporcje – wynikają raczej z zastosowania zasady inż. Mamonia, co to lubi piosenki, które już słyszał. Jeśli słuchasz płyty piąty raz w ciągu tygodnia, to nie tyle przekonujesz się do niej, co przyzwyczajasz. Kiepska refleksja dla artysty, jak sądzę.
Tak szczerze, z ręką na uchu, to polecić mogę Buried Alive, nagrany przy współudziale rapera Dr. Octagona a wyprodukowany – i w tym dopatruję się sukcesu – m.in. przez Jamesa Murphy’ego [tego do LCD Soundsystem i połowy wykwitów wytwórni DFA Records, z którymi sympatyzuję od lat]. Reszta albumu dzieli się na złe, nijakie, mniej złe, ujdzie. Nadto składa się w większości z tego, z czego płyty składają się w mniejszości – właśnie takich nużących zapychaczy. Gdzieś w odmętach pamięci krąży mi Wedding Song, które biedne pada ofiarą znużenia słuchacza, bo może w innym układzie, innych okolicznościach, może na płycie, nad którą ktoś by posiedział chwilę nim puścił ją w obieg, można by powiedzieć, że o, ładne zamknięcie. Tymczasem tu pozostaje westchnięcie ulgi, że wreszcie koniec. Bez sensu.

Skoro już czekali cztery lata z nagraniem albumu, to trzeba było choćby i sześć wytrwać, ale nie nagrywać czegoś tak bezpłciowego. Nawet Karen tu nie pomoże. To jest album spod znaku No No Noes.

A szkoda, naprawdę, cholera, szkoda.

20.4.13

Record Store Day


Oddali mój gramofon. Oddali, jak psa. Jak koszulkę z flanelami i Indianką. Urosłaś, wyrosłaś, niepotrzebne Ci teraz. Oddali też moją kolejkę, acz to było swego czasu nieco bardziej zrozumiałe. Choć dziś już mniej – co trafię do domu z dziećmi, to sprawdzam czy mają kolejkę i proponuję im… ok, sobie, przejażdżkę.

Oddali myśląc, że skoro teraz już słucham z kaset, to gdzie mnie zainteresować winylem. Nieprawda. W szczelinach między niektórymi meblami leżały sentymentalnie złożone płyty – głównie zapisał mi się w pamięci Hancock ze swoimi Head Hunters.

I choć można przyjąć, że faktycznie – mając siedem lat (góra osiem, wszak wtedy z pewnością owo przekazanie darów nastąpiło) nie docenię potencjału wielkiego pudła z pokrywą i igłą, to nie minie chwila a zacznę się rozglądać. Zwłaszcza, gdy miałam kilka płyt w domu.

Na swoją obronę mam nader chętne słuchanie muzycznych pocztówek. Tak, to, o czym dziś czytuje się na fanpage’ach Peweksu, jest mi dobrze znane. Mogę mieć jedynie wątpliwości czy pochodziły one z czasów młodości rodziców czy załapałam się jeszcze na nowe, ale pamiętać – pamiętam, słuchałam. Wyglądało to faktycznie, dość pociesznie, gdy na wielkiej płycie gramofonu, przeznaczonej wedle średnicy, do nośników szerszych, kręciła się prostokątna, drobna pocztówka, ale dźwięki wydawała. Jeszcze wtedy mniej raziła jakość pocztówki czy kasety a, powiedzmy, kasety a mp3, także brzmiało dość swojsko. Ale może rzeczywiście, to była jedna z pierwszych różnic pokoleniowych. Czy wiesz, że słuchało się muzyki z kartek?

Oddali nie mając pojęcia, jak kilka lat później na poły rozczulać i irytować mnie będą półki w muzycznych sklepach, gdzie stały całe płachty winyli, ze świadomością, że nie mam ich na czym odsłuchać. I nie dotyczyło to, wbrew pozorom, muzycznych staroci wyłącznie – wielu lubianych przeze mnie artystów (mi) współczesnych wydawało na kasetach, CD i winylach właśnie. A ja nie miałam mieć z tego żadnego pożytku. Hipsterzy i moda na vintage pojawiła się później.

Oddali, a ja dziś siedzę i skręca mnie w środku, gdy Jess zabiera Rory na randkę do sklepu muzycznego i przerzuca między palcami płyty winylowe, które płyną z lekkością, bez stukotu plastiku, nie zawsze wielkość oznacza jakość, ale tu istnieje ta szansa. Ta potęga czarnej płyty coś obiecuje, mimowolnie.

Oddali, gdy słucham jakichś przebojów hip-hopowych w których wykorzystano scratchujące sample staroci. Które mam w domu, których mogłam słuchać, byłam tak blisko.

Zabierają mi piec podobny do bramy tryumfalnej!!
Oddajcie mi gramofon podobny do bramy tryumfalnej!!!

14.4.13

SHAKING THE HABITUAL, The Knife, 2013

Gdy przychodzi do rozmowy o różnicach między światem wirtualnym a rzeczywistym, na jeden z pierwszych planów wybija się kwestia muzyki i to nie tylko w skali upodobań, ale i stopnia znajomości. Oczywiście świetnie sobie zdaję sprawę z czego to wynika, że znajomych wirtualnych wybieram sobie sama a realnych to prędzej najmniejsze zło, niemniej te różnice są porażające nieraz w swoich rozmiarach.
I tak jeśli spytam kogokolwiek z Internetu o The Knife, to - poza kilkoma wyjątkami - wejdziemy w temat jak w masło, rozwiniemy kwestię płyt, utworów, powymieniamy się wrażeniami po odsłuchaniu ostatniego wydawnictwa, napomkniemy - bo i nie da się nie - o Fever Ray i będzie po sprawie. Jeśli jednak pójdę jutro i zagadnę, choćby tego kolegę, co go wychwalam pod niebiosa, bo wie kim są Garbage, Tenacious D i wszystkie inne, wiodące zespoły niedyskotekowe, to będę musiała się uciec do nieśmiertelnej reklamy z piłeczkami. Wcale się nie wyśmiewam, urodziwy to spot, Heartbeats Gonzaleza jak najbardziej miłe dla ucha, w tamtych czasach - w tych w sumie też - natrafienie na reklamę, która nie tylko nie była opatrzona głupkowatą pioseneczką a wręcz taką, która budzi zainteresowanie, to było coś, dlatego to nie o zło reklamy chodzi. Rzecz w tym, że oryginalna wersja się trochę jednak różni i muszę dokonywać całej operacji - najpierw przypomnieć komuś tę reklamę a potem no, to teraz w ogóle o niej zapomnij, bo to, co zaraz usłyszysz, ma się do niej nijak. I widzę to spojrzenie pt. o co Ci w takim razie chodzi, co mi zawracasz głowę jakąś reklamą sprzed x lat, skoro i tak mówisz, że... eee, to to jest TA piosenka??! Ano jest. Choćby i najbardziej kolorowe piłeczki przy niej bledną.


Dlatego już się nawet nie będę porywać na sprzedawanie im Shaking the Habitual, bo mnie całkiem od czci i wiary odżegnają. Bo to jest płyta dziwna, co tu dużo kryć. Nie zaskakująco dziwna, gdyż mając w pamięci dokonania wspomnianego (wspomnianej?) Fever Ray, to można się było spodziewać wycieczek w tę stronę, niemniej łatwo nie jest. Jeśli podejdzie się do dyskografii Knife dwutorowo i na jednym umieści The Knife, Deep Cuts i Silent Shout, by na drugim znalazł się soundtrack do Hannah med H i Tomorrow, in a Year, będący operą, to Shaking... wesprze osłabioną dwójkę.
Autor tego tekstu uskarża się na warstwę tekstową i chyba na tym polega jego błąd - tu nie o teksty, na boga, chodzi. Słucham tej płyty właśnie czwarty czy piąty raz, poprzednie odbywały się via słuchawki, dzięki czemu nic mnie nie rozpraszało a mimo to muszę się bardzo nagimnastykować, by usłyszeć jakikolwiek tekst. A co dopiero go zrozumieć, bo rodzeństwo po staremu - wykorzystuje głosy jak kolejny instrument, manipulując przy nim do granic możliwości. I tak się gimnastykuję i mi wszystko po drodze ucieka i się irytuję, bo nie słyszę, a jak już usłyszę, to nie rozumiem i wtedy idę szukać transkrypcji, co z kolei mnie wytrąca ze stanu skupienia na tym, co słyszę i wtedy rzeczywiście - płyta jest do dupy, bo jeszcze do tego wszystkiego w cholerę długa.
Albo mogę machnąć ręką na tekst, założyć że, niczym Tool, podają przepis lub czytają nazwy stacji metra i rozkoszować się dźwiękiem, czyli chyba tym, o co twórcom chodziło, bo by się raczej nie angażowali w dwudziestominutowe kolosy, gdyby mogli przedstawić treść w minutach pięciu. Kto wie, może zamknęliby się w 3:30 i wtedy puszczaliby ich w radiu?...

Zmuszona jestem się cofnąć do roku 200?, acz nie wcześniejszego niż 2006, bo wtedy wydane zostało Silent Shout, którego rzecz dotyczy. Zaopatrzyłam się w nią na fali tej przeklętej reklamy z piłeczkami, gdy wraz z koleżanką, chciałyśmy przyswoić sobie nagrania zespołu. Przesłuchałam dwa razy, wcale mi się nie spodobała i zostawiłam na dysku z lenistwa. Gdy po kilku miesiącach zebrałam się w sobie do porządków, włączyłam ją jeszcze raz, tak na wszelki wypadek, coby sumienie było czyste przy wyrzucaniu. I wpadłam po... uszy, no właśnie. Dlatego nauczona doświadczeniem, dałam Shaking... dojrzeć, słuchałam w tygodniu po raz dziennie, zauważając przy okazji, że w warunkach domowych się nie nadaje, bo tu co chwilę ktoś coś chce, ja muszę pauzować albo właśnie zostawiam w tle, wracam i już kompletnie do czego innego niż to, gdzie ją zostawiłam. A słuchana w systemie kompaktowym, za jednym zamachem, okazuje się być bardzo, tak naprawdę, spójna. W tym szaleństwie nieskoordynowanych dźwięków, przesterowanych wokali, eksperymentalnych sekwencji czy wręcz przeciwnie - pojedynczych, wyłamujących się z transu odgłosów, jest metoda. Póki co wszystkie serwisy z klipami wykazują się bolesnym ubóstwem na okoliczność tej płyty - cóż, oficjalnie ma wyjść dopiero za dwa tygodnie ;) - więc nic nikomu nie powie, że Without You My Life Would Be Boring przypomina mi Neon, że końcówka Raging Lung brzmi jak żywcem wyjęta spod rąk wielkiego Trenta, powiedzmy z okresu Greater Good a wspomniana dwudziestominutówka - Old Dreams Waiting To Be Realized - wcale nie brzmi na swoje 20 minut, tylko śmiało sobie wchodzi między wódkę a zakąskę, nie czyniąc żadnej szkody.

Płyta jednak dostępna w Sieci jest - co najmniej dzięki Deezerowi i Spotify, ale z każdym dniem przybywa stron oferujących darmowy odsłuch, nie wspominając pewnie o zagłębiu torrentowym.

Mówi się, nie wiem czemu, że to Płyta Roku. Nie wiem też, czemu ubolewa się nad tym, że Płytą Roku jednak się nie okazała. Tak naprawdę rok nawet na swoim półmetku nie jest, więc spokojnie, jeszcze sporo przed nami. A płyta jest zwyczajnie dobra. Co już i tak jest osiągnięciem.
darmowe liczniki statystyki