13.11.09

HRC anthem.


To jest graficzny zapis poniższej notki

Byłam w HRC, mogę umierać. Tak?

Mieszkam w tej Warszawie, mam tyle lanserskich miejscówek na odległość kilku ledwie przystanków, a nie korzystam. Niepoliczalne ilości razy spotykałam się z zaskoczonymi niepomiernie spojrzeniami ludzi spoza miasta, gdy usłyszeli, że nie znam tego czy tamtego. Rrrrany, jak ja bym mieszkał/-a w Warszawce, to codziennie bym tam...
No, a ja ani razu w Hard Rock Cafe nie byłam, choć wielokrotnie zdarzało mi się przechodzić obok. I nawet czas miałam i trochę grosza, a mimo to. Najpierw dlatego, że to miejscówka dla snobów, jebanych dekadentów, zakompleksionej elity i nadętych pozerów. Później dlatego, że podczas wizyty SweetSatan zajrzałam - dziewczyna odwiedziła każde HRC znajdujące się w większych miastach świata, taki, wiecie, rytuał - i mi się umiarkowanie spodobało. Nie lecę na widok ciuchów Elvisa, na jego rękopisy, na kostki od gitar Satrianiego, na okulary Bono, czy inne w tym guście.
Podobna niechęć do lansu zawsze trzymała mnie w bezpiecznej odległości od naszej edycji Starbucksa. Bo byłam w Hamburgu i kawa była zwyczajna, bez ochów i achów, acz z logiem.

Traf chciał, że zarówno do polskiego Starbucksa i polskiego HRC udałam się z Wio. A może to nie traf, może po prostu mam wielkomiejską przyjaciółkę? No chyba. Na następny raz umówiłyśmy się na pójście do Utopii. Istny Sex and the City.

A zaczęło się bardzo niewinnie. Rzeczona Wio - oficjalnie Dorotka - była cokolwiek nie w sosie. Dlatego ja, wierna przyjaciółka, genetycznie ukierunkowana, zaproponowałam by nie bawić się w kurtuazyjne kawki, tylko po ludzku pójść się napić. Acz nadal elegancko, bo drinków a nie wulgarnej wódy.

Mamy obcykane pewne miejsca w Złotych, ale złapałyśmy się na tym, że nie mamy gdzie pić. A może i mamy, ale nie wiemy gdzie. Na to samo wtedy wychodziło. I nagle myśl. Gdzie jak gdzie, ale w Hard Rocku można się będzie alkoholizować.
Machnęłam ręką i poszłyśmy. W atmosferze ojezu, jezu, idziemy do hard rocka, czy mamy wystarczające flesze w aparatach bo to trzeba na facebooka wrzucić!. Z przymrużeniem oka, rzecz jasna. Gdyby Wio chadzała w miejsca tylko dla zdjęć na Facebooku to nie chadzałabym z nią raczej.

Najpierw siadłyśmy tuż przy drzwiach, przy wejściu, otrzymałyśmy karty i nam szczęki opadły do podłogi. Hitami były drinki za 56,- oraz jakiś za 3.. tysiące ponad. Tzn. ten za trzy tysiące to nie, że sam drink, ale nie wiem co by musieli oferować za taką cenę.

Cena mojito - 23 złote. Stwierdziłyśmy, że w takim razie lepiej będzie pójść na dół - tj. do stylowego basementu, skoro taniej niż 23 zł się nie da.
Pani kelnerka wyglądała na wielce zaskoczoną, że my tylko te mojito, bo w takim razie po co w HRC a nie w lokalu bez renomy?. Tzn. absolutnie nic nam takiego nie powiedziała, ale i nie musiała - mowa ciała: checked.

Dół już znałam, więc raczej oprowadziłam Dorotkę, pokazałam słynną ścianę z połówek korpusów gitar elektrycznych i postanowiłyśmy zlitować się nad biednym kelnerem, co to latał za nami, by wskazać nam stolik. Którego nie było. Tj. albo zajęte albo Reserved (napisać Rezerwacja to już nie można, nie?).
Przy barze też zero miejsc, więc zasiadłyśmy przy ławie, obok ściany Roda Stewarta. Z Wio naprawdę musiało być gorzej, bo stwierdziła, że ów Rod jest przystojny.

Ponieważ dół to nie góra - musiałyśmy złożyć zamówienie jeszcze raz. Gdy precyzowałam barmance gdzie siedzimy, by nie pokazywać małej Dorotki w tłumie, powiedziałam, że przy Stewart'cie. Dziewczyna nie zrozumiała, nawet gdy doprecyzowałam, że przy Rodzie Stewart'cie. Prawie jak przy Bondzie. Jamesie Bondzie.

Odchodząc poprosiłam o popielniczkę, która okazała się być identyczna, jak ta, którą uraczono mnie w Krakowie, w Lizard Kingu. Nieprzypadkowo porównywałam jeden lokal do drugiego wtedy. Czemu wyraz dałam cieniem uśmiechu pod nosem.

Nie powiem, żeby tamtejsza obsługa zasługiwała na uznanie lub napiwek. Nasze drinki czekały na barze dobry kwadrans, aż w pewnej chwili przerwałyśmy z Wio rozmowę, przyglądając się ich losom. Żeby było jasne - to nie była samoobsługa, co i rusz po plecach przechodzili nam kelnerzy z tacami. Jeden podśpiewując pod nosem The Who, Armenia City in the Sky.
Sam drink nie był absolutnie wart swojej ceny - śladowe ilości rumu, głównie lód i cytrynki. I nieco mięty.
Zresztą, ustalmy coś - miejsce dla prawdziwych rockmenów z takimi cenami? Kapele garażowe, studenci, piece na kredyt i takie coś? Jak to się ma do rock'n'roll'owego stylu życia, ha?

Muzyka z plazm ustawionych nad barem leciała za cicho - można było tylko kontemplować wideoklipy. I odśpiewać Love Me Do Beatlesów, bo to tak charakterystyczna melodia, że wystarczy chwila szemrania, a wiesz gdzie zacząć a gdzie przerwać. Więc odśpiewałyśmy. Tekst też jest niewyszukany. Wio pamięta z karaoke w Grecji, ja pamiętam, bo się siostra w Bitlach kochała więc siłą rzeczy...

Wyszłyśmy, bo już był czas ale i bez żalu. Zwłaszcza po tym, gdy z sześćdziesięciu złotych wydano mi resztę w monecie. Jednej. Czego oczy nie widzą.. - tu widziały.

Zdecydowałam się umieścić tę notkę tu, nie na pingerze, bo po pierwsze - moja niechęć, oparta do tej pory wyłącznie na teorii, do Hard Rock Cafe jest znana i musiałam poważniej podejść do obalania mitu i potwierdzenia niechęci w praktyce, a po drugie...

Wracałam pustym niemal wagonem metra. Po brzegach siedziały jakieś niedobitki, koło mnie mama z rezolutną dziewczynką, która rozpoznawała stacje po mieszkających niedaleko członkach rodziny, lub znajomych rodziców. Np. Słodowiec okazał się być stacją cioci Ilonki. Gdy natomiast jechałam do centrum, to koło mnie siedziała babcia z wnuczkiem, który domagał się, wypożyczonej z biblioteki, książeczki o żółwiu Franklinie. Franklin i Walentynki. Opcje są dwie - chłopiec będzie gejem lub najlepszym przyjacielem kilku kobiet.

I złapałam się na tym, że bardzo lubię metro. Wypełnia ono w stu procentach moje nikłe zapotrzebowanie na lans. Mogę się w nim pobawić sobą, zachowywać jak amerykańska dziewczyna z kawą, książką i słuchawkami w uszach. Mogę machać sobie nogą, mogę bezgłośnie śpiewać do tego co mi w słuchawkach rozbrzmiewa, mogę się zakręcić na rurze, mogę być sztucznie naturalna. Podskoczyć mogę też.
O ile bowiem w kontaktach z ludźmi cenię sobie szczerość, praktycznie na jej brak nie wyrażając zgody, o tyle ja sama lubię sobie poudawać kogoś kim nie jestem, dla własnej rozrywki. Przybieram wtedy pozę, patrzę w inny sposób, idę innym tempem, jakbym grała w filmie.
Każde miejsce to inna forma i właśnie tę z metra bardzo lubię. Bo to nie tylko to co na zewnątrz. Myślę w inny sposób wtedy, uśmiecham się do ludzi, przyglądam się takim dzieciakom, wraz z lektorem informuję pasażerów o kolejnej stacji lub o tym, że stacja końcowa niestety i trzeba opuścić pociąg.
Rzecz jasna robię to tylko, gdy jestem sama. Nikt by nie zrozumiał, że mi nie gorzej.

By ten dzień był zabawniejszy - poinformowałam pana kierowcę autobusu o tym, kiedy odjeżdża ów. Pan bowiem na pętli podszedł, przetarł lusterka, zajrzał, by z telebimu dowiedzieć się za ile ma odjazd, wsiadł za mną, zasiadł za kierownicą i pojechał.

Ciekawe czy pasażerowie wiedzą, że ich los zależał od mojego widzimisię. Mogłam bowiem podać mu późniejszą godzinę, by skończyć papierosa, a nie gasić w połowie, jak zmuszona byłam zrobić.
darmowe liczniki statystyki