26.6.09

Nine Inch Nails, koniec i początek.

Relacja moja z Nine Inch Nails, przedstawiona graficznie, zapewne przypominałaby sinusoidę. Poznałam ich dopiero za czasów wydania Fragile - a konkretniej dzięki Into the Void. Nie wiem do tej pory, gdzie Ojciec podsłuchał ten charakterystyczny motyw, ale faktem jest, iż płyta zaistniała na wieży i - jak to bywa najczęściej w przypadku piosenek wpadających w ucho mojemu ojcu - szybko mi się przesłuchała. On ma ten nieznośny dryg do słuchania przez tydzień tego samego, a ja, poza chyba tylko dwoma wyjątkami, bynajmniej owego zamiłowania nie podzielam. Nie chwyciło, pewnie dlatego, że nie przesłuchałam całej płyty.

Jakiś czas po tej into-the-void-manii poznałam kilka osób, które były (pewnie są nadal) dozgonnymi fanami Trenta i spółki. By mogło między nami dojść do porozumienia na stopie muzycznej, musiałam się zapoznać z resztą twórczości. I tak to zostałam miłośniczką Pretty Hate Machine, którą, jeśli pytano by mnie o tzw. ulubioną płytę NIN, wymieniałabym w ciemno do dziś. Choć przyszłoby mi się gęsto tłumaczyć z tego stanowiska, bo z kolei z The Downward Spiral wiąże się najwięcej wspomnień, emocji, etc. Czyli w sumie też najlepsza, choć nie ulubiona. Zresztą nigdy nie udało mi się odpowiedzieć na pytanie o Nine Inch Nails jednym zdaniem. A może to kwestia nie do końca fajnych wspomnień, więc zostańmy jednak przy PHM.

Później przyszły czasy remixów The Perfect Drug - Halo 11 - a wraz z nimi niezapomniany The Perfect Drug [remixed by Plug], odkrywanie niezaprzeczalnych uroków NINowych instrumentali - A Warm Place, The Frail (ciekawostka taka, iż wolę wersję koncertową z And All That Could Have Been) czy La Mer - emisja teledysku do Starfuckers, Inc.

I na dłuższy czas przerwa. Ponad roczna, zero kompletne, unikanie jakiegokolwiek kontaktu. Z premedytacją.

Po rzeczonej przerwie zaczęły się internetowe wycieki z With Teeth, a dokładniej The Hand That Feeds. Szkoda, że nie wiedziałam, iż jest to jeden z dwóch dobrych numerów na płycie, bo nadzieje wywołał spore. Na nowo rozgorzała fascynacja, której się pod wpływem w/w. znajomych poddałam. Tzn. taka zdrowa fascynacja, Trent Reznor nigdy nie przesłaniał mi świata, nie cięłam się przy Hurt...

Właśnie, kwestia Hurt. Wraz z końcem zauroczenia Boskim Byłym przyszła odraza do tego utworu. Irytujące porównania, uderzająca patetyczność i chcąc, nie chcąc, identyfikacja tego swoistego hymnu katastrofistów z ich miernym sposobem bycia. Później tylko się to wszystko spotęgowało po wydaniu przez Casha jego wersji tegoż utworu. Nie wnikam czy Trent faktycznie miał coś w oczach słuchając tego, ale cała ta bajeczka o przejmującym teledysku i symbolice słów płynących z ust umierającego muzyka, do mnie nie przemawiała. I nie przemawia.

No ale wyszło w końcu całe With Teeth i było beznadziejne. The Hand That Feeds jest najjaśniejszym punktem całego albumu, prowadząc za sobą chwytliwe Only, do którego podziwiany klip zdaje mi się zwyczajnie kiepski. Boże kochany, jaka ja jestem anty.

A potem Year Zero. To już zupełnie inna kategoria, tu już nie patrzy się na kolejną płytę w dorobku debiutującego Pretty Hate Machine zespołu. I dobrze, że potrafiłam to pooddzielać od siebie, dzięki temu dostrzegłam kilka fajnych piosenek, na czele z Vessel czy Greater Good.

I nagle Trent dostał cieczki. Wydawał jak szalony - od The Downward Spiral w X-ie wersji po The Slip. Znalazł siły na genialne Ghosts I-IV. Jak ktoś, tak jak ja, niebywale sobie ceni NIN instrumentalny, to ciężko nie docenić takiej perełki. Dodane do nich pdf-y potęgowały tylko to wrażenie. The Slip mnie bardzo zraziło, brzmi jak popłuczyny dla najwierniejszych, nieobiektywnych fanów i istnieje tylko jedno wykonanie Discipline, które mnie nie irytuje. Które? To za moment.

Zmuszona byłam jednak do słuchania tego wszystkiego w wersji studyjnej, tudzież podczas oglądania koncertu na DVD. Nie tylko ja zresztą.

O petycji zredagowanej przez oficjalną drużynę polskich fanów formacji, Krainę NIN, słyszałam miliardy razy. Raz ją podpisałam, dla świętego spokoju. Po pierwsze mi nie zależało, po drugie po tym jak usłyszałam od ilu lat już widnieje w Sieci, bez rezultatów, to i sensu nie dostrzegałam. Nie jestem fanką zrzeszeń, dlatego mimo kilku ofert nadal pozostaję poza Krainą. Teraz to już nie ma opcji, za nic się nie zapiszę. Adminuje to laska, która mi działa na nerwy i jakoś nie znajduję w sobie dość determinacji by tłumaczyć wszystkim wokół, że przynależność do jej wianuszka nie ma związku z potrzebą lizania jej tyłka. Rzekłam. Newsletter z nin.com mi wystarczy.

W kwietniu jednak wyszło na jaw, iż modły Krainowców zostały wysłuchane i ostatni gwizdek NIN zabrzmi i w Polsce. Zadziałał sentyment i siła Jedynej Szansy. Acz nie ślęczałam w nocy... Znaczy ślęczałam, ale nie dla siebie. Ja bilet kupiłam długo po wypuszczeniu ich na rynek. Głównie ze względów finansowych, choć wydawało mi się wtedy, iż nie płakałabym nazbyt rzewnie, gdybym nie zdążyła. Chyba wyrosłam z wieku koncertowego. Do ostatniej chwili, tj. do chyba dwóch minut po 22-ej w ostatni wtorek, podchodziłam do sprawy lekceważąco.

A w przypadku Pearl Jam, Skunk Anansie czy Opener'a sprzed trzech lat, nakręcałam się już po zdobyciu biletów, heh.

Po pierwsze wcale nie czułam się gorsza z racji 2-ego sektora, po drugie z grubsza waliła mnie kwestia playlisty i tak nadszedł 23-ci czerwca. Większe nadzieje budził fakt pierwszej wizyty w Poznaniu, miałam połazić po Jeżycach ale się poopóźniało wszystko, poumawiałam się z ludźmi... Zabawne jest to, że zarówno z jednymi jak i z drugą widziałam się przez mniej niż 5 minut a i tak przeszkodziło mi to w zwiedzaniu. Coś za coś - miałam najlepszą w mojej sytuacji miejscówkę. Mimo słabego wzroku, widziałam wszystko. Może faktycznie, nie widziałam pięknego, zapewne spoconego Trencika, ale na boga, nie o to mi szło. Szłam na koncert, szłam ich posłuchać na żywo, a nie dostawać amoku pod sceną. To nie ja. Nawet jak stałam tuż pod sceną na Placebo, to stałam. Szczęśliwie się dało stać.

Miejscówka sprawdziła się też dlatego, iż miałam fanatyków jak na dłoni - pierwszy rząd niemal cały obleczony w koszulki z emblematem NIN, które różniły się tylko kolorami, więc zero inwencji własnej. Inni z kolei inwencją popisali się aż za bardzo i trafiłam na kilka gothek-idiotek, mhocznych rycerzy czy innego barachła. Miałam koło siebie niespełnionego posiadacza biletu w pierwszym sektorze, po minie dało poznać, że chciałby i skakać, i się drzeć i tkwić w centrum podscenicznego młyna.

Bez rozdrabniania się na poszczególne utwory, koncert był genialny. Głównie za sprawą nie samego lidera a pozostałej trójki. Boże, jak oni grają. Finck to jest klasa sama w sobie. Nagłośnienie było doskonałe, co tylko potęgowało to wrażenie.

Z rozdrabnianiem - najbardziej jednak utkwił mi w pamięci Mr. Self-Destruct. Choć domyślam się, co wtedy działo się pod sceną, to jednak cieszę się, iż mogłam spokojnie obserwować ten kulminacyjny moment. Frail choć na gitarze grany też zarejestrowałam, choć nie jest wymieniany w setliście. La Mer i kilka ukłonów wobec Pretty Hate Machine to taka wisienka na torcie. Tak, i właśnie tu, pod wrażeniem wszystkiego będąc, nie skrzywiłam się przy Discipline. I zapewne dla fanów zagorzałych pożegnalny Hurt był co najmniej ekstatyczny. Także, jak to ktoś powiedział, przekrój przez twórczość wyśmienity.

I nie pasowałby mi to Closer jednak.

O Panu Supporcie nie wspomnę, bo był tragiczny.

Koncertowy absolut, nawet gdyby - choć wątpię - mieli za kolejne 10 lat się pojawić, to już dziękuję. Takie sprawy się przeżywa jednorazowo. Bez porównań.
darmowe liczniki statystyki