14.6.14

Orange Warsaw Festival, dzień pierwszy, 13 czerwca 2014

Wyjaśnijmy sobie na wstępie sprawę, najwyraźniej, kluczową – NAGŁOŚNIENIE BYŁO ZŁE.
Jest to kwestia bardzo istotna, jak widzę zarówno po głównych obawach przed, jak i niepoliczalnej ilości narzekań ludzi po, nawet tych, którzy w imprezie nie brali udziału a byli np. rok temu w tym samym miejscu.
Byłam kiedyś nad morzem, zatrułam a raczej zaraziłam salmonellą, wyłączona byłam z życia na dwa tygodnie. Wniosek? Już nigdy nie pojadę nad morze i serdecznie a także za każdym razem, gdy ktoś wspomni o chęci wybrania się, odradzam wycieczki nad morze.

Oczywiście ja nie twierdzę, że było dobre jak obiektywnie nie było, ale hm, powiedzmy, że to jest jak z randkami. Wiadomo, że taka idealna, z elementarza, to w dobrej, drogiej restauracji, z kwiatami, może kinem – przed kolacją, kiedyś czytałam, że tak lepiej, to chociaż będzie o czym na tej kolacji rozmawiać – ze świetnym filmem a potem grzeczne, albo i trochę mniej grzeczne, odstawienie panienki pod drzwi. Jednak zdarzają się tacy ludzie, jeśli masz w życiu szczęście, z którymi wystarczy pić sok pomarańczowy z plastikowego kubka, siedząc na kamieniu a i tak wspominasz to osiem razy lepiej i cieplej, niż wycieczki do wystawnych lokali.
I podobnie jest u mnie z koncertami – oczywiście, zdarzają się Absoluty, jak poznański NIN a także kompletne klapy, jak Guano Apes, ale to takie graniczne punkty skali, w której znajduje się wiele innych przeżyć, określanych oficjalnie mianem koncertu.

Wyjaśnione? Wyjaśnione, idziemy dalej. A raczej do początku.

Kilka miesięcy temu rozpoczęły się wstępne przymiarki do ustalania składu tegorocznej edycji Orange Warsaw Festivalu, siódmej w ogóle, czwartej z płatnych i ewentualnie trzeciej, w której miałam wziąć udział – byłam na tej trzy lata temu i na tej dwa. Zeszłoroczna chyba mnie nie przekonała listą obecności.
Tu też szło z początku niemrawo – Kings of Leon, miło miło, lubię ich, sympatyczni chłopcy, z którymi mamy trochę sentymentów, ale to było jednak troszkę za mało, czekałam na dalsze karty. Queens of the Stone Age, ooo, już goręcej. Miałam bilet na ich koncert kilka lat temu w jednym z warszawskich klubów, to go na tydzień przed odwołali. O zeszłorocznym Open’erze nie będę nic mówić, bo ceny były, jak to na ogół, pewnie dlatego byłam raz w życiu i to tylko dzięki spontanicznemu konkursowi, w którym wzięłam z nudów udział i wygrałam. Historia podobna do tegorocznej, się na kilka dni przed imprezą dowiedziałam. No ale to było w roku 2006, zeszłoroczny odpadał. Tzn. też w sumie nie do końca – matko, żeby u mnie coś było po ludzku zorganizowane – bo bilet miałam, na dzień, w którym występować mieli Modest Mouse, ale też – odwołali, a reszta składu dnia niewarta była wycieczki. Słowem – miałam trzecią szansę na zobaczenie ich u nas. Cena za bilet jednak wciąż poddawała w wątpliwość, oni tak to stopniują, cholera, trzy lata temu za ok. 2 stówy obleciałam cały festiwal, dwa lata temu jedną za dzień a dziś, proszę bardzo, ponad pięćset za trzy i tak około 200, bardziej ponad niż poniżej, za dzień. Przy jednym, prawdziwie chcianym zespole, to sporo. I wtedy pojawił się dzień, gdy siedząc i piastując godziny bezrobocia, wyłapałam na Twitterze informację o Piiiiiixiiiiies. Dokładnie tego samego dnia, co QOTSA i Kings of Leon. I wtedy sprawa stała się jasna – świat mi robi spóźniony dzień dziecka, ja tam być muszę. A przynajmniej bardzo powinnam.

Oczywiście w międzyczasie, tj. do ostatnich dni, pojawiły się nowe okoliczności, każda gorsza od poprzedniej, wątpliwości coraz większe, do gry wszedł ten bolesny i bezlitosny Rozsądek, a czas mijał, wraz z – jak mi się wydawało – szansą na bilety. Pojawiła się przecież Florence and the Machine, ulubienica panienek na ciągłym przydechu, Prodigy, które kolejny raz w Polsce, ale nadal porwać może fanów alternatywnej elektroniki, David Guetta, który jest jak Pitbull i nikt go nie lubi a przecież okupuje te Billboardy swoim śmieciem od lat jakimś cudem, więc kto wie i Limp Bizkit ze Snoop Doggiem aka Snoop Lionem, dla sentymentalnych +30, którzy mogą przypominać czasy początków hip-hopu. No i przecież to Pixies, co mi się, przynajmniej, wydaje niemożliwe, by świat nie wiedział, co to za perły i jakie to szczęście, że przyjechali do Polski.
Słowem – tych biletów nie było prawa być. Może poza VIPowskimi, za 800 złotych, bo niewielu się chyba skusi na jedzenie krewetek przed koncertem.

I tak sobie w czwartek, na początku czerwca siedząc, skacząc to tu, to tam po Internecie, zaszłam na stronę Festivalu, chyba tylko po to, by się ostatecznie rozżalić. A TAM! Są bilety, jak malowanie, wszystkie rodzaje, poza płytą, ale dla mnie to kwestia pięciorzędna, wszak oba poprzednie Orange’e przesiedziałam – no, na Moby’m przestałam, ale wciąż na trybunach, jedynie na Jamiroquai sobie zeszłam, bo mogłam, ale wciąż w ramach biletu na trybuny, dlatego żaden problem. Poza jednym – teraz to już muszę się zaopatrzyć, przecież to jest jaka szansa, taka okazja, no i na co ja mam te pieniądze, cholera, wydawać jak nie na koncerty. Trzeba tylko te pieniądze mieć.
Long story short, pieniądze zdobyłam, bilet do samodzielnego wydruku – bo to kolejna okoliczność, pewnie bym się zniechęciła, gdyby do tego dochodził problem z przesyłką – nabyłam, w czwartek, dnia czerwca dwunastego, na koncert, który miał się odbyć dnia czerwca trzynastego. Jak na jakiś festyn z Heyem. Co do tych pieniędzy to też było zabawnie, bo wcale niezabawny bank sobie odbiera, w terminach różnych i dowolnych, pieniądze na opłaty, w wyniku czego na koncie miałam niecałe 196 zł. A bilet 199. No przecież nie będę jechać wpłacać trzy złote, no ludzie. Oczywiście, że bym pojechała. Jest jednakowoż takie cudo, jak konto oszczędnościowe, które nazywa się w moim kontekście bardzo ironicznie, bo ja i oszczędności, phi. No więc tam właśnie widniała kwota złotych dwóch, z jakimiś tam groszami. Koniec końców na koncie pieniędzy miałam 199,34. A bilet 199. Mówcie mi o farcie, bitches.

I tak się przedstawia mój osobisty Cud nad Wisłą. Jest piątek, okolice 14.

Sceny są dwie – ja jestem jedna. Wedle rozkładu, miałam szansę być i na swojej trójcy – Pixies, Queens of the Stone Age i Kings of Leon – i zajrzeć na choćby 20 minut na Snoopa, zarówno z ciekawości jak i z umów, że zajrzę i powiem jak było. I się zaczęło sypać.
Najpierw zmienili rozkład, przesuwając wszystko o godzinę do przodu – czy tam do tyłu, rzecz w tym, że wcześniej niż miało być, co zasłaniało mi tego Snoopa kompletnie, a później, już w autobusie, czytam o zawaleniu się sceny (której, mój boże, KTÓREJ?!) i komplikacjach w konsekwencji. Radośnie, jadę w deszczu, co spowolniło ruch o pół godziny, nie wiem na co, nie wiem czy mnie wpuszczą, bo podobno przestali, odwołują koncerty (które, mój boże, KTÓRE?!), na social media kolejne info, uspokajające, że nikomu nic się nie stało (to co tam się dzieje, skoro komuś stać się coś mogło), no ale nic, jedziemy. Teraz to już się nie poddam.

Nie poddam się nawet wtedy, gdy docieram umęczonym autobusem na Rondo Waszyngtona, na 20 minut przed początkiem Pixies, dochodzę przez tłum pod Stadion i mi mówią, że muszę obejść cały teren festiwalu, do swojej bramki. I nie, nie, teren festiwalu to wcale nie sam Stadion, ten to bym jeszcze obeszła – to jest cały kawał za Stadionem, tzw. błonia, czyli całe połacie niczego, które ogrodzone pełniły rolę miasteczka festiwalowego, parkingu no i części z na wpół zawaloną sceną numer dwa. 20 minut, nie? I jeszcze trzeba przecież te cyrki z odprawą załatwić.
NIC TO. Jako ten pielgrzym muzyczny idę, w deszcz, obijając się o ludzi z parasolami, chodzącymi w różnych kierunkach – ale skąd i czemu oni wracają?! – kroczę dzielnie, jak zwykłam kroczyć na Open’erze, gdzie też wszyscy skądś wracali a towarzysze mówili, żebym zwolniła albo sobie odpuściła, no bo i tak jestem albo będę spóźniona. Nic, idę, ku przodom. Błoto, deszcz i pot, idę. Idę po to, żeby się dowiedzieć, że brama moja to może i jest na drugim końcu, ale brama wejściowa moja na sam Stadion, no to jest gdzie – na Stadionie, spod którego tak drałowałam. Nie miałam czasu się zdenerwować, na autopilocie szłam, zakładając, że idę jak taran, dopóki nie napotkam jakiejś przeszkody. A 20 minut mija, nie?
Napotkałam, kilometry wysokich schodów, wprost wspaniała wieść po przejściu połowy dzielnicy. Ale idę, jak mam umrzeć, to chociaż w takt dobrej muzyki. Przebrnęłam przez kontrolę, znalazłam wejście na swój sektor, patrzę – są jakieś maszyny do sprawdzania biletów. Podtykam – nic, bilet nieważny. Podtykam drugą stroną – to samo. Idę do pierwszego lepszego kogokolwiek, kto wygląda na kogoś z obsługi i mówię w czym rzecz – a, nie, to proszę wchodzić, tu nie trzeba sprawdzać. To po jasny macie te bra… ok, idę, gdzie tu jest wejście, ooo, wspaniale, kolejne schody, no ale nic, idziemy.

I teraz sobie wyobraź jeden z drugim, spróbuj chociaż, na pewno będzie to słabsze od realiów, ale wyobraź sobie, jak po takiej walce wchodzę z wiatrem we włosach w rytm BoneMachine. Które było, koniecznie to dodam, pierwszym utworem koncertu. Czyli najwyraźniej to, co wydawało mi się trzygodzinną przeprawą, zajęło dokładnie idealne 20 minut. I całe zmęczenie w sekundę mi przeszło, dotarłam, jestem, są i oni, już się nic stać nie może, mogę siąść, ściągnąć z siebie płaszcz, sweter, zasiąść z ulgą w koszulce, trzy razy odetchnąć i iść w pixiesową bajkę.
A tę akurat zapewniono mi całkiem kolorową – Wave of Mutilation, Gouge Away, jedna z najsympatyczniejszych piosenek na świecie – Hey, co to wciąż nie wiem, czy scenę w taksówce z How I Met Your Mother lubię bardziej dzięki piosence w tle czy piosenkę dzięki scenie, pewnie jednak to pierwsze, w końcu kiedy ja poznałam się z Pixies, to Ted dopiero matkę poznawał, a że ich utwory nie liczą więcej niż trzy minuty, to słuchałam wtedy tego na tony, Caribou, Here Comes Your Man, La La Love You czy Vamos – idealny koncert pixiesowych radości i życzeń. Na sam koniec zostawiłam pozycje obowiązkowe, legendy z ich repertuaru – Debaser, Monkey Gone to Heaven i, rzecz jasna, Where is My Mind. Wszystkie trzy, ze sporą pomocą reszty, odebrały mi głos, dając w zamian ogromną dawkę radości, układ wcale niezły. Zaskoczyli mnie bardzo dobrą wciąż formą, choć jest to już zespół z gatunku wielce zasłużonych, ale starszych panów, którzy mimo wszystko nadal mają energię, talent do wygrywania świetnych solówek, nadal się sami dobrze przy tym bawią a to gwarantuje dobrą zabawę współuczestników. Moją na pewno. Przez półtorej godziny udało im się wygrać przeszło dwadzieścia trzy piosenki, głównie starych, dobrze znanych, a to za sprawą niemal płynnego przechodzenia od numeru do numeru.  Jeśli ktoś szedł, jak ja, z zamiarem spędzenia piątkowego wieczoru przy garści naprawdę rozweselających, rozluźniających utworów, widząc, co trzeba, słysząc, co trzeba, nie dbając o to, czy ktoś widzi i słyszy mnie, ani o to, że wokół mnie siedziały postaci stateczne, nieraz – z racji może wieku, może przyszli na co innego – znudzone nieznajomością repertuaru; jak ktoś szedł się wyszaleć po prostu, to wyszedł z koncertu jak rozgrzany skowronek, na wiatr, którego prawie nie czuł a skoro już, to jako smagającą ulgę. Na razie bomba, czekamy, co dalej.

Muszę się poskarżyć oficjalnie na Queens of the Stone Age – mianowicie grali ewidentnie za krótko. I to nie tylko z uwagi na parametry czasowe, że mieli półtorej godziny w rozkładzie a grali godzinę:dziesięć – to się po prostu czuło. Zresztą, wiele rzeczy się czuło w trakcie a później to już tylko niedosyt i bóle w różnych (wszystkich?) częściach ciała. Nie obchodzi mnie ten legendarny problem z nagłośnieniem, bo go chłopcy szerokim łukiem wyminęli, po prostu rozwalając wszystko w drzazgi, tak jak chyba tylko oni umieją. Przypomniała mi się zresztą wtedy historia, związana z No One Knows – istniał niegdyś taki kanał, wszyscy szanujący się ludzie go znają, jak Viva Zwei. Nie wiem, czy istnieje nadal, może i, ale ja z gruntu nie oglądam od dawna telewizji muzycznych, bo po tym, co się stało z MTV, to ja sobie nie chcę psuć wspomnień i dzieciństwa. W każdym razie był tam taki jingiel, przerywnik, nadawany regularnie co, no może, pół godziny, zawierający zbitkę fragmentów różnych utworów – m.in. właśnie No One Knows. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, kim są QOTSA, za to do dziś, gdy słyszę ten numer, to mam przed oczami te migawki. Podobnie zresztą jest w przypadku Fire Arthura Browna, choć tam chyba już chodziło o zamówienia płyt. Mniejsza.
To był taki koncert rockowy – stonerrockowy – z prawdziwego zdarzenia, z przytupem, walnięciem, pier.. wiadomo, czym, to był energetyczny i dźwiękowy mur, który budował się co i rusz i samodzielnie burzył. Kolejne utwory, takie jak Burn the Witch, Monster in Your Parasol, The Lost Art of Keeping A Secret, Sick, Sick, Sick, jakże dosłownie rozumiane w tym przypadku GoWith the Flow, Make It wit Chu czy wreszcie fenomenalne, zarówno w wersji audio jak I koncertowej, z wpisanym Never Let Me Down Again Depeche Mode, Feel Good Hit of The Summer, które kończyło się i zaczynało na nowo przez zdrowe dziesięć minut, rozbłyskując agresywnie światłami, to były samobójcze fajerwerki, gwarantujące mikro zgony – zarówno bębenków  w uszach, jak i kości w ciałach, które nie mogły pozostać spokojne na takie wywołania do ruchu. Znaczy nie no, pewnie, można, tak się trochę zastanawiam, gdzie ja cholera siedziałam, czy nie w loży filharmonijnej i z całego muzycznego serca współczuję każdemu, kto ograniczył obecność swoją do siedzenia. W takich wypadkach miejsca siedzące są po to, by odpoczywać pomiędzy utworami.
Mówię – za krótko. Zostawili nas z gitarą uwieszoną statywu, generującą pożegnalne jazgoty, ale już nie wrócili. Trochę szkoda.

Z ostatnią gwiazdą wieczoru sprawa ma się zgoła inaczej. Jak przyznał sam Caleb Followill, wokalista grupy, przyjechali tu trochę jako goście gwiazd pokroju Pixies, QOTSA czy Snoop Dogg. Są najmłodsi stażem na rynku i dlatego widać, że starali się jak najbardziej zasłużyć na swoją szansę. Ich występ był zdecydowanie najbardziej profesjonalnym w ciągu całego dnia pierwszego – dopracowane po szczegół wizualizacje, specjalne efekty na telebimach, by wyświetlali się nieco retro, czarno-biali, dymy, złote konfetti, cuda wianki. No ale jak mówię, musieli się wkupić, bo ciężar na plecy dostali sporej wagi. Pomijając całe rzesze młodziutkich fanek, które – matko, jak ja te panny gdzieś spotkam jeszcze, to nie wiem czy uduszę czy zaśmieję się w wypudrowane twarze, ale siedziały obok mnie takie dwie niunie, które literalnie przez całe półtorej godziny zajmowały się strzelaniem sobie słitfoci na Insta. Ludzie. Ja nie wiem, nie mam, ale podejrzewam, że niczym Foursquare, Instagram nie ma GPSu i możesz wpisać dowolną lokalizację, więc no żeby na to wydawać pieniądze za bilet? A wystarczyło zgasić w pokoju światło, ustawić tak lampkę na biurku, żeby oślepiała, bo podobny efekt osiągały cykając na tle reflektorów scenicznych i  telebimów i cykać, po osiemset, robiąc przerwy tylko na dodawanie odpowiednich filtrów.

Nic, sama sobie winna pewno jestem, w końcu poszłam na koncert zespołu, który się ni z tego, ni z owego zrobił mainstreamowy, mój pech, że poznałam ich siedem lat temu, gdy wydali Because of the Times i śledziłam konsekwentnie ich karierę, bo przyjemni byli, zwłaszcza dzięki On Call. Nie oni pierwsi i nie oni ostatni zapewne.

O ile pierwszy koncert – Pixies – miał mi służyć do radości i poobcowania z legendą, drugi – Queens of the Stone Age – rozruszać zastałe od pół roku mięśnie koncertowe, zapewnić dobrze znane zakwasy nazajutrz i przypomnieć, jak to jest gdy idziesz na gigantów rocka, tak Kings of Leon mieli mi dostarczać emocji i tanich, ale potrzebnych nieraz w życiu, wzruszeń. Jeśli chodzi o dobieranie się do mojej wrażliwości, to nikomu to tak dobrze nie idzie, jak muzykom. I tu akurat z różnych gatunków, wystarczy, że obiorą bliski mi w danym czasie kierunek. W ten właśnie sposób udało się mnie podejść Kings of Leon na przełomie lat – układ był prosty. Byli mi winni trzy piosenki. Dostałam cztery, podane w bardzo ładnym, estetycznym sosie wrażeń gołym okiem dostrzegalnych. Taka landryneczka, choć miejscami gorzkawa.
I tak otrzymałam, poza wspomnianym On Call, Wait For Me, Sex on Fire, grane na sam finał, bardzo ładne zwieńczenie wieczoru i, oczywiście, mózgoryjący od lat, Use Somebody, co się niby spodziewałam, że na żywo rozłoży jeszcze umiejętniej niż w zaciszu słuchawek, ale trochę nie sądziłam, że aż tak. Well, to trochę jak z Fix You Coldplay. Podobna skala wzruszeń, za które obie jestem zwyczajnie jak najbardziej wdzięczna, bo się już człowiekowi wydaje, że twardy jak stal, zimny jak lód, a tu szczęśliwie wcale nieprawda. I dobrze, gdy ma takie kąski w zanadrzu, które mu o tym przypomną. A jeszcze lepiej, gdy doświadczy ich na żywo.
Ja miałam szczęście zaliczyć oba.

Jeśli to motherfuckeeeeeeeers!, które słyszałam schodząc ze schodów Stadionu, było w wykonaniu Snoop Dogga aka Snoop Liona, a tak wydawałoby się z rozkładu godzinowego, to jednak udało mi się załapać na choćby szczątkowy – ale bardzo wymowny – fragment jego występu.
Nawet przecisnęłam się, choć zmęczona, pod scenę Warsaw, ale pustki i oczekiwania na artystę w style no-name. To się zabrałam do domu.

Zamknięcie mostu Poniatowskiego dla ruchu zagwarantowało mi równie legendarny, co same koncerty, spacer wprost na Dworzec Centralny, skąd koło drugiej w nocy jechałam jakże postkoncertowym i niebywale wręcz zapchanym – takim, że ludzie wypadali na każdym przystanku, choćby bardzo nieswoim – autobusem do siebie.


I tak mniej więcej wyglądał Orange Warsaw Festival. W moim i wyłącznie moim wydaniu.


--------------------------

setlista Pixies:

1. Bone Machine
2. Wave of Mutilation
3. U-Mass
4. Hey
5. Gouge Away
6. Bagboy
7. Crackity Jones
8. Mr. Grieves
9. Magdalena 318
10. Caribou
11. Ed Is Dead
12. Indie Cindy
13. Nimrod's Son
14. Here Comes Your Man
15. La La Love You
16. Greens and Blues
17. Brick Is Red
18. Rock Music
19. Isla de Encanta
20. Monkey Gone to Heaven
21. Debaser
22. Vamos

23. Where Is My Mind?



--------------------------


setlista Queens of the Stone Age:

1. You Think I Ain't Worth a Dollar, but I Feel Like a Millionaire
2. No One Knows
3. My God Is the Sun
4. Burn the Witch
5. Smooth Sailing
6. Monsters in the Parasol
7. I Sat by the Ocean
8. The Vampyre of Time and Memory
9. If I Had a Tail
10. Little Sister
11. Feel Good Hit of the Summer
12. The Lost Art of Keeping a Secret
13. Make It Wit Chu
14. Sick, Sick, Sick
15. Go With the Flow

16. A Song for the Dead


--------------------------


setlista Kings of Leon:

1. Supersoaker
2. Taper Jean Girl
3. Fans
4. Family Tree
5. My Party
6. Notion
7. Closer
8. On Call
9. The Immortals
10. Back Down South
11. Wait for Me
12. The Bucket
13. Temple
14.  Pyro
15.  Tonight
16.  Radioactive
17.  Don't Matter
18.  Molly's Chambers
19.  Four Kicks
20.  Be Somebody
21.  Use Somebody

Encore:

22. Crawl
23. Black Thumbnail
24. Sex on Fire



darmowe liczniki statystyki