26.1.14

REFLEKTOR, Arcade Fire, 2013

Debiuty najlepsze są i koniec.

No, może nie zawsze, może jakiś nadgorliwy buntownik wynajdzie przykład grupy czy wykonawcy, gdzie ta zasada nie znajduje zastosowania, więc mogę zmiękczyć do na ogół.
A już z pewnością jest tak w przypadku Arcade Fire.

Funeral po raz pierwszy zagościł w moim odtwarzaczu w roku 2006, czyli dwa lata po oficjalnym wydaniu. I z miejsca urzekł. Bardzo stylowa – owszem, stylizowana, ale niezwykle umiejętnie – równa płyta, przepełniona, w głównej mierze, radosnymi, folkowymi utworami, acz nie brak tam i poważniejszych, stonowanych kompozycji, jak Crown of Love.
Czteroczęściowy cykl Neighborhood, to doskonała wizytówka możliwości przeszło jedenastu muzyków, specjalizujących się w przenoszeniu dźwięków powszechnie kojarzonych z dostojną orkiestrą – wiolonczele, skrzypce, kontrabasy, flety czy ksylofon – na  grunt nieco bardziej rozrywkowy. To właśnie na Arcade Fire wzrósł kanadyjski skrzypek Owen Pallett, który po latach zajął się działaniem na własną rękę tworząc najpierw grupę Final Fantasy (tak, sam przyznaje, że nazwę zapożyczył z serii popularnej i cenionej przez niego gry) a następnie nagrywając płytę pod własnym nazwiskiem.

Drugi album zespołu, Neon Bible, który ukazał się w roku 2007, gościł już Palletta jedynie w trzech utworach. Zresztą i styl zespołu nieco się zmienił – stali się żywsi, radośniejsi, odkryli przed słuchaczami mniej liryczną a bardziej naturalną stronę. Tu już nie ma przesadnie mowy o concept albumie, stali się przyjaźniejsi większej ilości słuchaczy. I choć nie da się mieć im za złe dojrzałości, jaką zaszczepili Funeral, to bez wątpienia czuć, iż dopiero swobodny klimat Neon Bible pozwolił Arcade Fire wyrazić się w pełni. Bogata praca chórków, także dziecięcych, a także zaangażowanie orkiestry dętej zaowocowało garścią bardzo przestrzennych utworów, napawających optymizmem i dowodzących, iż zespół nie akceptuje półśrodków; jeśli nawet tworzy coś poważniejszego, jak albumowe Ocean of Noise, to wyciąga z dźwięków każdą możliwą głębię a i tak nie udaje mu się na długo pozostać przy tej statecznej konwencji, co słychać w finale utworu.

Przy okazji omawiania najpopularniejszej, bo i najbardziej dopracowanej, kompozycji, No Cars Go warto wspomnieć o nowej, bardziej medialnej roli, jaką zaczęło pełnić Arcade Fire. Mianowicie dopiero od czasów Neon Bible ich utwory – zwłaszcza wspomniane No Cars Go – zaczęto wykorzystywać w filmach, serialach a także spotach telewizyjnych, co przysporzyło im kolejnej rzeszy fanów.

Muzyka Arcade Fire znalazła także uznanie wśród największych – do dziś wspomina się niezapomniany występ grupy wraz z Davidem Bowie, wykonujących funeralowe Wake Up a legendarny członek Genesis, Peter Gabriel zaproponował swoją wersję My Body is a Cage, którą umieścił w 2009 na swoim albumie Scratch My Back. Wielu słuchaczy ocenia ją wyżej od oryginału, a producenci seriali posłużyli się utworem w kolejnych odcinkach popularnych serii.

Płynąc na fali sukcesu, jaki niewątpliwie przyniósł Neon Bible a także, związana z nim, intensywna promocja, zespół wydał w 2010 roku swój trzeci krążek The Suburbs. Dość obszernie rozpisałam się o nim tutaj, podzieliłam się także wrażeniami z koncertu, dlatego mogę teraz gładko przejść do albumu czwartego.

A nie, przepraszam, nie mogę, bo… nic z niej nie pamiętam. To może jeszcze raz włączę.

Ach, zatem mamy tytułowy opener, Reflektor, który mając zapewne pełnić funkcję reprezentacyjną (gościnny występ Davida Bowie, to nie byle co przecież, już raz im się ta gościna opłaciła), przez swoją monumentalność chociażby otwierać wrota wielkiego dzieła i takie tam, no ale niestety, nie wyszło. Jest tu dosłownie wszystko, czyli dosłownie nic. Żadnego pomysłu, brak, jak dotychczas, koncepcji, tak sobie lata – od dołu do góry, raz jest spokojniej, potem szybciej, są chórki, efekty, nic nie pamiętam. I tak przez siedem minut. A właściwie przez ponad godzinę.

Mogłabym się, oczywiście, zmusić, by wysłuchać jej jeszcze raz, mogłabym – co nawet zaczęłam, ale z obrzydzeniem skasowałam – silić się na wyciąganie choć najmniejszych oznak czegokolwiek, ale to by było oszustwo, bym tym samym sugerowała, że jest sens się w to pakować, kiedy tak bardzo nie jest.

Równie bardzo jest mi szkoda, tak prawdziwie szkoda, że się nie powstrzymali przed wydaniem tej płyty. Każdy z najznamienitszych muzyków ma z pewnością całe stosy takich prób, nagrań, w których szlifują swoje umiejętności, ale na boga – ich nie wydają. A już zwłaszcza nie wtedy, gdy mają określoną pozycję, wyrobioną przez lata markę. I nie pomogła producencka piecza Jamesa Murphy'ego, boga DFA, bo w tej konwencji Arcade'owcy się całkiem gubią. Taneczno-egzotyczna forma ich przerosła, nieudany eksperyment.


A najbardziej to chyba szkoda mi tych, którzy z powodu… właściwie to nie wiem jakiego, może z obawy przed kompromitacją wśród tzw. znawców – wcale nie kpię, to mogą być znawcy naprawdę, jednak odbieranie muzyki nie powinno być weryfikowane przez jakichkolwiek znawców, tak jak i odbiór innych form sztuki – usilnie twierdzą, że ta płyta to Coś. Nie umieją określić Co, więc stawiają na tajemnicze, nieuchwytne Coś.

Tu rzeczywiście trudno jest je uchwycić. Bo go po prostu nie ma.

13.1.14

HIGH HOPES, Bruce Springsteen, 2014


Jedną z istotniejszych rzeczy, jakich nauczyła mnie szkoła, jest, że Słowacki wielkim poetą NIE był. I już nawet nie chodzi mi o tego biednego Juliusza – choć wg mnie rzeczywiście nie był – a o umiejętność odparcia wszechobecnej opinii o wielkości twórcy, tak niejako z zasady. Wolę samodzielnie zapoznać się z czyimś wkładem w kulturę, może nawet przyglądając się mu krytyczniej niż miałoby to miejsce, gdyby nie okrzykiwano go bóg wie kim.

Podobnie rzecz ma się z legendami muzyki. Mogę oczywiście przyznać, że ktoś miał wpływ na to, w jakim ta najlepsza ze sztuk się udała, nie zapomnieć o umieszczeniu go w encyklopedii, jednak nigdy nie stanę ślepo w tłumie, który będzie go czcił, jeśli w mojej ocenie nie ma przesadnie za co. Znać należy, poważać niekoniecznie.

Moja dalekosiężna przygoda ze Springsteenem zaczęła się tak naprawdę całkiem niedawno, bo choć wśród randomowych utworów dzieciństwa Born in the USA niezmiennie figuruje, to wcale nie odczuwałam chęci, przez wiele lat, by poznać go lepiej. Nie stało się tak też po obejrzeniu Filadelfii po raz pierwszy, zapewne dlatego, że byłam za mała, więc choć facet na swoją pozycję pracował solidnie już od dawna, to dopiero kilka lat temu zajęłam się nim na poważnie.

Mając oczywiście masę nagrań do nadrobienia, ściągnęłam od razu całą dyskografię, gwoli rozeznania w stylu. Strasznie się zakochałam, he was my man. Dojrzewający przez lata, ale nadal buntownik, bezkompromisowy, a gdy trzeba – ciepły, facet. Prawdziwy, amerykański facet. Z krzepą, chrypą, pomysłem na siebie, posturą, na której da się polegać, facet. Mający coś do powiedzenia, z czym w większości się zgadzałam, facet.
Born to Run kupiło moje muzyczne ucho o wiele bardziej niż ..in the USA, wcale nie przez merytoryczne wartości utworów, bo BitUSA ma w sobie masę energii, nienatrętnego luzu i ogrom Springsteenowej chrypy, ale no jednak bliżej mi do idei ciągłego biegu, ucieczki niż do gloryfikowania amerykanizacji czy patriotyzmu w ogóle (choć przyznaję, ten amerykański bije na głowę stylem nasz rodzimy).
Muszę też wspomnieć fantastyczny występ z REM, którym od pierwszego odsłuchu zastępuję oryginalne wykonanie. Perfekcyjne, w każdym calu.

Dość historii, pora na świeże wrażenia. Ostatni album Bossa był, jak dla mnie, pewnym nieporozumieniem. Jego wydanie przypadło na okres, w którym obracałam się wśród jego fanów, którzy bacznie pilnowali kolejnych premier, dlatego – w przeciwieństwie do poprzednich – z tym byłam w miarę na bieżąco.
I to jest właśnie jeden z tych momentów, gdy powszechne zachwyty odbijam paletką własnej opinii – mianowicie Wrecking Ball mnie rozczarowało. Było albumem stricte rock-popowym, ten twardy, zagorzały rockman zmiękł, spłycił się i już to było kompletnie nie to samo. Płytę jako taką przesłuchałam może ze dwa razy, gdyż bardzo łatwo przyszło mi znaleźć coś ciekawszego. Straszna szkoda i…

Właśnie, spore nadzieje, że się polepszy. Dlatego też tegoroczne High Hopes z tytułem trafiło w dziesiątkę. Choć nie wiedziałam już teraz czego się spodziewać, to jakaś tam nadzieja pozostała, że będzie lepiej i wróci do starej, ukochanej już przeze mnie, formy. Oczywiście brałam pod uwagę jego wiek – 64 lata, z tej perspektywy to i na Wrecking.. szło mu całkiem nieźle, ale z drugiej strony już bez przesady, pęcznieje lista muzyków, których metryka się nie ima – i że ma prawo popaść w stylowy folk czy nawet, choć byłoby to przykre, country, to ta iskierka nadziei, ten budowany konsekwentnie przez lata wizerunek buntownika, który nie ugina się pod czyimikolwiek oczekiwaniami – a już z pewnością nie pod trendami – nie wygasł tak szybko i na tyle, by nie wrócić, chociażby właśnie przy okazji nowego albumu.
A nadzieje te rosły w miarę doniesień – przy współtworzeniu płyty pracować miał nie kto inny, jak gigant gitary – Tom Morello. Nie powinnam pewnie wykorzystywać akurat tego tekstu do rozpływania się nad Rage Against The Machine, rozczarowywania się Audioslave czy wyważonej oceny The Nightwatchmana, dlatego powiem tylko, że to miał być czarny koń tego wyścigu. Springsteen i Morello, o wiele bliżej do sukcesu De La Rochy i Morello niż Cornella i Morello.

Oczekiwaniom sprostać się udało, nie powiem. Jest lepiej, choć zachwycać się też nie ma przesadnie czym. Fakt, wrócił do drapieżniejszego stylu, już nie jest ciepłym wujkiem, który radośnie podśpiewuje, że we take care of our own, niemniej z wyżej wspomnianego folkowego barda coś się wkradło.
Tytułowe High Hopes to idealny opener – jest werwa, jest energia, są trąbki (!!!, mam hopla na punkcie trąbek w muzyce rozrywkowej, choć nie jest to miłość na miarę Apocalyptiki, acz mają momenty) i świetne chórki w refrenie. Na koncercie z pewnością sprawdziłoby się wybornie. Dalej jest już tylko lepiej – Harry’s Place wraz z tym swoim leniwym, jednostajnym rytmem buja się między klasycznym song-tale o Harrym, jednak słychać w niej to napięcie, które znajduje swoje wytłumaczenie w tekście utworu (ogólnie chodzi o to, że Harry trzęsie swoim miasteczkiem i wszystko jest w porządku dopóty mu, jego żonie, jego psom, jego dzieciom, kobietom i czemukolwiek, co ma z nim związek, nie staniesz na drodze). Jeden z moich dwóch faworytów na płycie. Drugim jest Heaven’s Wall, głównie za sprawą quasi gospelowych chórków. Trzecim, a zarazem ostatnim wartym prawdziwej uwagi, jest monumentalne – prawie osiem minut – American Skin (41 Shots). Utwór w rzeczywistości wcale nie jest nowy – powstał przeszło czternaście lat temu, zainspirowany zabójstwem gwinejskiego uchodźcy Amadou Diallo w 1999. 4 lutego tegoż właśnie roku został on postrzelony przed własnym domem przez nieumundurowanych oficerów policji, którzy oddali w jego stronę właśnie 41 strzałów. Sprawa, jak i okoliczności jej towarzyszące, stały się na tyle głośne, iż powstała wokół niej masa dzieł – książek, filmów a także piosenek, m.in. Bruce’a. Co ciekawe i warte napomknięcia przy omawianiu High Hopes, także Zack De La Rocha – konotacje z Morello są więcej niż oczywiste a jak nie, to pisałam wyżej – poświęcił Diallo piosenkę. Springsteenowa natomiast ukazała się wtedy wyłącznie w formie singla, dostępnego jedynie na terenie USA (w czasach Internetu i torrentów nie ma, co prawda, różnicy), a w tym roku Bruce umieścił jej oficjalną, nową wersję. Jak można się domyślić – nie jest to hymn ku czci Ameryki tym razem, wręcz przeciwnie.

Przyznam się szczerze, że cała reszta utworów znajdujących się na płycie, a już zwłaszcza pod koniec, stanowi dla mnie rodzaj pewnego zapychacza miejsca i o wiele lepiej byłoby, gdyby porozkładano inaczej akcenty, bo tak mamy całkiem energiczną, przebojową (Frankie Fell In Love też jest całkiem żwawe) pierwszą połowę a druga równa coraz bardziej w dół. Może trzeba było je bardziej pomieszać? Nie sprawiać, by słuchacz miał oczywiste wrażenie, że każdy kolejny numer to krok do końca? Niemniej ta pierwsza połowa nadzieje spełnia, a druga, szczęśliwie, wcale ich tak bardzo nie odbiera.

Pozostaje czekać na to, co dalej i w którą ze stron Boss zdecyduje się udać następnym razem. A w międzyczasie mogę się z ciepłym wspomnieniem starej, skórzanej formy, poprzyglądać uważniej tamtej dyskografii, co na nowo trochę kurzem obrosła.

11.1.14

Dobry wieczór Państwu

Jest czas.
Jest chęć.
Są ludzie, którzy z głupia franc podpowiadają dobre pomysły.

Nie ma pracy.
Nie ma przeszkód.
Coraz częściej cierpliwości do czytania, co i w jaki sposób, oferuje się rodzimym słuchaczom.

Kto pamięta Tylko Rock, niech podniesie rękę. I nie nie, nie ten nowy i nie tylko albo teraz rock, a wcześniej co? Machinę? Brum? To ostatnie prowadził albo sam, albo między innymi, ten przeklęty przez świat, nie wiem czemu, Wojewódzki. Nie twierdzę, że zna się na wszystkim, ale na muzyce owszem. Vide koncert, który współorganizował w ramach przejęcia prezydencji w Unii. Internet mi mówi, że totalna klapa. No wcale się nie dziwię, kto wie, kim jest Tricky czy Dolores O'Riordan?
Moi znajomi wiedzą, ale któż ponad? I to nie jest żaden snobizm, to ci ignoranci tracą - nie ja. Ja może tylko to, że słowem się nie mogę odezwać wśród ludzi, bo zaraz będą kilometry tłumaczeń, gdzie wśród swoich wiedzieliby w mig.

Nie chcę nieść kaganka oświaty per se, bo mi na to nie staje cierpliwości. Chcę mieć miejsce, gdzie mogę opowiadać o tym, co uwielbiam najbardziej, czyli o muzyce. Swojej, sobie znanej i nowo poznanej. Usłyszanej, zobaczonej, przeżytej albo przeżutej.

I nawet miałam takie miejsce, kategorię blogową u siebie, ale jak zwykle, choć nie zawsze, chcę więcej. Naprawdę bardzo mi wstyd, że ostatnimi czasy - trzema laty pracy, komuś dzwoni? - się zapuściłam, bo głód był, ale czasu nie. Ale skoro sprawy nabrały takiego a nie innego obrotu, to pora wrócić a w nowym życiu znaleźć więcej czasu dla muzyki. W każdej formie. Zakurzyłaś się haniebnie Siostro, przepraszam za to i Ciebie i siebie. Wrócę.

A ten blog, rzecz poważniejsza od jakiejśtam kategorii, co w powijakach, mi dopomoże. Mam nadzieję.

Po lewej, jak widać, jest stream z Twittera, trochę muzycznego. Piszę trochę, bo w prywatnym zanadrzu mam kilogram innych doniesień, np. listę kont muzyków - taką z gwiazdkami, potwierdzoną - ale nie chcę, żebyście zwariowali od natłoku.
Po prawej archiwum, czyli to, co wyodrębniłam stricte muzycznego - bo moje życie zawsze związane jest jakoś z muzyką - z bloga ogólnego, a także kilka branżowych sznurków.

Myślę, że powaga przedsięwzięcia mnie skłoni do regularniejszego pisania o, jak także przyciśnie do słuchania, bo warto.

A co Wy z tego wyciągnięcie? Oby jak najwięcej i jak najlepiej.
darmowe liczniki statystyki