17.4.11

I'm still burning from the fire... the fire... THE FIRE (& whispers)

Jakaś gorliwa fanka z Lasta wyliczyła, że to był dziesiąty koncert IAMX w Polsce. Brzmi to dość astronomicznie, ale może okazać się zgodne z prawdą, gdyż Chris Corner ze składem zalicza się do tych gwiazd, co to u nas ciągle i ciągle, najlepiej co roku. W tym przypadku jednak ani śmiem kpić czy narzekać, bo poprzednie dziewięć mnie ominęło - a to nie znałam, a to byłam zagranico, a to się dowiedziałam dzień przed. A teraz proszę, zgraliśmy się idealnie. Także niech on sobie przyjeżdża i jedenasty raz, zwłaszcza, że...

A zresztą. Od początku.

Moi znajomi, tacy poznani w realu, czyli siłą rzeczy jest to grupa bardziej narzucona niż wybrana, żyje w nieświadomości o świecie muzycznym, w którym się poruszam. Na koncerty chadzałam z ojcem, co nijak oczywiście nie jest dla mnie powodem do wstydu, wręcz nawet do dumy, bo Wasz ojciec słucha Krajewskiego a mój Toola, ale wiadomo w czym rzecz - nie bardzo mogę z kimś o tej muzyce rozmawiać. Może poza chlubnym wyjątkiem, który z kolei okazał się niechlubny w innym temacie i kolega kolegą już nie jest. A w necie proszę - w tym wypadku Krycha vel ^Chryzantema sprawiła, że wreszcie dotarłam na koncert IAMX. Jak tylko dała mi znać, to zaopatrzyłam się w bilecik i czekałam. A miałam na co.
Poznałam ich w sumie też dzięki Sieci - mój lastowy znajomy z Rosji chyba się zasłuchiwał, więc podwędziłam dwie pierwsze płyty - Kiss + Swallow i The Alternative. Nie powiem, żeby poszło lawinowo - chyba miałam jeszcze uraz do electro, bo się musiałam przekonywać, ale! Jak już się przekonałam, to na całego. Sytuacja jest w sumie podobna jak z Fischerspoonerem - w tzw. kręgach mówi się, że pierwsza płyta jest dla koneserów muzyki a druga bardziej mainstreamowa. Cóż, wygląda więc na to, że w przypadku muzyki elektronicznej jestem bardziej na fali, co w sumie jest bzdurą kompletną, bo wolę - o, jak bardzo wolę! - Autechre od Scootera, ale tłumaczy czemu wolę fischerspoonerową Odyssey i iamxowy The Alternative właśnie.
Później przyszła pora na zapoznanie się z kolebką Chrisa, czyli grupą Sneaker Pimps, która przeszła mi uchem bez echa, a jeśli już, to tylko dwie piosenki lubię - ♫Loretta Young Silks i ♫Black Sheep. Nawiasem to jest zabawne, bo występują obok siebie na płycie (Bloodsport, przyp. Bee) i długo, długo nic nowego. Ja się spokojnie rozsmakowywałam w tzw. świętej trójcy z Alternative, czyli ♫Spit it out, ♫After Every Party I Die i ♫This Will Make You Love Again, aż nadeszła pora na trzeci krążek IAMX-a - Kingdom of Welcome Addiction. Choć w sumie czy ja wiem, czy nadeszła? Może do tej pory nie, bo owszem, ♫Think of England daje kopa - acz musiałam się przyzwyczajać - a ♫I Am Terrified jest... powiem tak - ja sobie zdaję sprawę, że jest aż do szpiku wprost, niemal nagi i to może wywoływać w cynicznym uchu wrażenie emowatości, ba! nawet autoironia moja to zauważa, ale zarówno tekst jak i muzyka - zwłaszcza w opisywanej przeze mnie wersji słuchawkowej - kładą mnie na łopatki - ale płyta jako płyta mnie nie rusza. Czwarta, o której dowiedziałam się na chwilę przed koncertem, też nie. A pech, bo przyjeżdżali ją promować.

Już? Jest jasność? To do meritum może.

W wyniku różnych perturbacji towarzysko-zawodowych na koncert poszłam sama i na miejscu spotkałam się z rzeczoną we wstępie Chryzantemą. Właściwie to ustaliłam do niej numer, spotkałam się pod wejściem na salę by ją sobie obejrzeć - celem późniejszej identyfikacji wśród tłumu. Tzn. my się nie widziałyśmy pierwszy raz, ale jak miga stroboskop to trzeba się orientować nawet na poziomie stroju - i udałam się na patio palić. Następnie wykonałam manewr przy barze - miałam przy sobie 20 zł, wina nie mieli, choć w karcie był, dlatego wydałam te 20 na Jacka z Colą, co było Jackiem Danielsem z cytryną i colą w proporcjach studenckich, czyt. ta cola to gdyby jej nie wlewali na moich oczach to bym nie uwierzyła, że jest. Drinka pobrałam, wsłuchałam się, że support nadal zapodaje i wróciłam na patio. Ogólnie mi ten zakaz palenia nie przeszkadza, ale powoduje, że jak już to palę więcej niż jednego, na zaś. I wypiłam drinka. Duszkiem niemal. Yup, wypiłam 3/4 kufla Jacka Danielsa duszkiem. Tanecznym więc krokiem udałam się na salę, odszukałam Chryzantemę i... nie minęły dwa kawałki, no, może trzy i byłam trzeźwa jak... cholera, chyba czas przerzucić się na mineralną, skoro znam tylko porównania nawalonych do czegoś/kogoś... no, w każdym razie wypociłam w sekundę. Trudno byłoby nie wypocić - grali moją ostatnią miłość, ♫Nightlife.
W ogóle to hm, może się jeszcze wstrzymam z oficjalnym wykreślaniem z protokołów, ale wczoraj nie byłam tą, która nie lubi koncertów w klubach i stoi jak słup kontemplując. Efekt? Boli mnie szyja, łydka, nie wiem czemu palec środkowy u lewej dłoni, choć fucków nie rozdawałam, dopiero dziś rano odzyskałam głos, Jack Daniels wylądował na koszulce, którą, nie wdając się w obrzydliwe opisy, można było po koncercie śmiało wyżąć. Zwłaszcza, że w ruch poszło wspomniane Think of England, ♫Bring Me Back A Dog czy ♫Kiss + Swallow. Utwory z dwóch ostatnich płyt minęły mi bez specjalnych wzruszeń, może tylko moment z ♫I salute You, Christopher, wraz z poprzedzającą go dedykacją, która utarła nosa wszystkim tym fankom, które myślały, że to dowód na nabrzmiałe ego ich idola. Choć i tak nie do końca się to ucieranie udało, bo każda recenzja z wczorajszego koncertu nosi tytuł I/We salute You, Christopher. No więc ja może wyjaśnię za Chrisem - to nie o TEGO Christophera chodzi. Ładne to było.
Pozdrawiam też głupich ludzi, którzy zapomnieli o instytucji bisów i zmyli się po zgaśnięciu świateł, co wieńczyło część pierwszą - naprawdę, dzięki Wam mogłam podejść bliżej sceny i szaleć przy ♫Skin Vision i właśnie Spit it out.

Odnośnie braku This Will Make You Love Again czy I Am Terrified to mam mieszane uczucia, bo jasne, że po cichu liczyłam, ale z drugiej strony mogłoby to się skończyć katastrofą - rozpłakałabym się pewnikiem. I to bez cienia przesady piszę, gdyż zdarza mi się podczas słuchania tego w zaciszu domowym a co dopiero przy żywych dźwiękach. Umówmy się jednak, że mam pewien problem z publicznym okazywaniem emocji aż tak osobistych i choć parę razy mi się w życiu niedziecięcym wymsknęło, to zaliczam te przypadki do pewnych jednak porażek. Wiem, dziwna jestem, w dobie internetsów posługuję się kategorią intymności nie tylko w odniesieniu do seksu.
Acz jeszcze wracając do pierwszej strony... jakiż to musiał by być koncert, żeby mnie do takiego stopnia poruszyć. :)

Mała pigułka typowo recenzencka: publika młodociana, przeważało emo, włosy albo ulizane albo jasnoniebiskie dready, glany, szpilki, podarte z rozmysłem rajstopy, ćwieki, koszulki... sklepik oferował wszystko to, co się oferuje na koncertach, czyli jakieś koszulki, plakietki, naszywki, bluzy, plakaty, biżuterię i... parasolkę. Było rzucanie ręcznikami, było lanie wody, były pałki w tłumie, które wcześniej wokalista sobie wsadzał między nogi. Ale co tam, wiedziały pszczele gały na co bilet brały.

I salute You, ... okej, żartowałam.

-------

1) Music People
2) Volatile Times
3) Nightlife
4) Ghosts of Utopia
5) My Secret Friend
6) Tear Garden
7) I Salute You Christopher
8) Fire & Whispers
9) Think of England
10) Bring Me Back a Dog
11) Nature of Inviting
12) Cold Red Light (ku uciesze gawiedzi skoczył wtedy w tłum. no cóż, dziesiąty koncert więc trochę już się znają)
13) Kiss + Swallow
14) President

15) Bernadette
16) The Alternative (with Noblesse Oblige)
17) Skin Vision
18) Commanded by Voices
19) Spit It Out

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

darmowe liczniki statystyki