24.6.12

So listen to the radio.

To właściwie jest kolejny już przykład na ironię czasu.

Jako dziecko oglądałam sporo telewizji, zwłaszcza zanim zaczęła mnie obowiązywać edukacja. Budziłam się rano, siostra już była w szkole, ojciec w pracy, więc siadałam a to na kanapie, a to - częściej - na podłodze i tak na kilka godzin. Młody wiek, a do pewnego czasu też fakt niezrozumienia większości komunikatów, które do mnie zza szklanego ekranu docierały, sprawiły, że specjalizowałam się w kreskówkach i serialach. Seriale były amerykańskie bądź australijskie - jakiś wysyp był Heartbreak High-podobnych tworów - ale formuła sprawiała, że niespecjalnie musiałam łapać, co mówią albo o czym, dało się z ciągłości wydarzeń wywnioskować. Kreskówki natomiast były albo angielskojęzyczne - Cartoon Network nadawali tylko po angielsku, nic nie rozumiałam, ale no gdzie jak gdzie, ale dialogi w kreskówkach są najmniej istotne, chodziło przecież o to, czy złapie czy nie złapie, bądź czy trafi go wreszcie tym kowadłem. Chyba do dzisiaj nie trafił. - albo japońskie, dostarczane przez Polonię 1. Te wszystkie Smerfy Kubusie Puchatki leciały w paśmie dobranockowym, a nie o nim mowa.
Rzecz w tym, że za absolutnie każdym razem, gdy ojciec wracał z pracy, to mnie beształ pt. znowu cały dzień oglądasz to guano? Nie znosił zwłaszcza tych japońskich, może dlatego, że na nie trafiał najczęściej, kwestia godzin. radia byś sobie posłuchała, tam jest tyle ciekawych rzeczy, tyle muzyki, słuchowisk.
Oczywistą reakcją była moja obawa przed radiem. Bałam się go jak ognia, zawzięta byłam i ostentacyjnie wychodziłam z pokoju, gdy je włączał. Żeby mu udowodnić, że mi może naskoczyć.
Zresztą koncepcja siedzenia godzinę przy pudle, w którym nic się nie rusza - nawet RDS-u nie było - słuchanie ludzi, którzy na bank nie istnieją, bo ich nie widać - w końcu zaglądałam do słuchawki w aparacie na korytarzu, gdy dzwonił ojciec - wydawała mi się kompletnie absurdalna, zarezerwowana tylko dla nudnych dorosłych. Po latach okazuje się, że poniekąd miałam rację, no ale mniejsza o to.
Z czasem, pod wpływem siostry i ojca, zaczęłam sięgać po kanały muzyczne, najpierw nadające Britney Spears i Spice Girls, potem rocka. Kolejny powód, dla którego radio było mi zbędne.

Bawi mnie to o tyle, że teraz, gdybym zapytała ojca o radio, to spojrzałby na mnie z niesmakiem. No, chyba, że rzecz dotyczyłaby Tok.fm bądź Trójki. Choć tej ostatniej to też tylko w piątki wieczorem.

Mój stosunek do radia zmienił się pod wpływem dwóch wydawnictw - po pierwsze słuchowiska Ania z Zielonego Wzgórza, których to kaset słuchałyśmy z Gośką całymi dniami a po drugie dzięki odnalzionej w domu książce, będącej zapisem innego słuchowiska - Kocham Pana, Panie Sułku, historyjki krótkie, dowcipne... i bezdźwięczne. Zarówno okładka książki, jak i rodzice, podpowiadali mi, że rolę pana Sułka grał Kowalewski a pani Elizy - Lipińska, acz nie Olga.
I tak zaczęłam słuchać radia. Nie mogąc doczekać się godzin, w których nadawano by jakiekolwiek słuchowiska, zyskiwałam orientację w ofercie muzycznej, kotwicząc się na Radiostacji Harcerskiej i właśnie Trójce. O istnieniu Zetki a potem Eski dowiedziałam się pod wpływem znajomych, co spowodowało pewną wyrwę w moim, w miarę określonym, guście muzycznym, ale kładę to na karb rozwoju. Kasety ze składankami letnimi wyrzuciłam, więc sza.

Radia, jak wiadomo, najlepiej słucha się w nocy. Wtedy bowiem nie ma żadnych prowadzących i leci playlista, zostawiona w pustym pokoju - pamiętam, gdy podczas trwania jednej z audycji nocnych zacięła się płyta i nie było nikogo, kto mógłby ją przestawić. Przez całą noc leciało wonder-wonder-wonder-wonder-wonder-wonder..., które nigdy nie doczekało się ...ful. Pewnie po godzinie się wpadało w jakiś trans, ja tylko sprawdzałam, czy wreszcie ktoś to zmienił, aż w końcu usnęłam - względnie prowadzący jacyś są, ale śpiący, więc mówią niewiele, a to co mówią, jest krótkie i wypowiadane tonem, jakby sami śpiewali w stylu lounge

Mam za sobą, tak jak wszyscy, etap zgrywania piosenek i audycji na kasety.

A potem zaczął się Internet. KaAzY, eMule, DC++, wszystko, co pozwalało nie zdawać się na łaskę radiowców, dlatego częściej amplituner służył mi do podkręcania mocy dźwięku płynącego z komputera, niż jako źródło nieistniejących ludzi, których się tylko słyszało.

Co do słynnej Listy Niedźwiedzkiego, to jestem i byłam z nią na bieżąco najczęściej z powodu architektury. Ojciec słuchał, ja po kilku tygodniach odpadłam, kiedy zdałam sobie sprawę, że tam się niewiele z tygodnia na tydzień zmienia, więc wystarczy mi odsłuch zza ściany i skupienie w okolicy miejsc - i godzin - w których słyszałam lubiany kawałek. Słowem - tej listy jest sens słuchać minimum raz w miesiącu, jeśli chodzi o muzykę, a nie fascynację Helen czy humor dziarskiej Aliny.

Powrót do kwestii radiowej nastąpił wraz z podjęciem przeze mnie pracy, kiedy to musiałam się też pogodzić z małym, srebrnym prostokącikiem, wyposażonym w lichą antenkę, co nijak nie przeszkodziło pudełeczku emitować dźwięków sponsorowanych przez Eskę, Zetkę, RMF a w skrajnych przypadkach - RMF Maxxx.
Zdając sobie sprawę, choć nie bezkolizyjnie, bo to było jak nagły skok na głęboką wodę, po latach przebywania w towarzystwie, z którym głównie łączyły mnie podobne gusta właśnie muzyczne, że niewątpliwie jestem w mniejszości, zlękniona nieco krótkim stażem, postanowiłam nie walczyć, a oswoić wroga. Podejść do sprawy taktycznie, żeby nie zwariować. Wsłuchać się w to, co mnie przez osiem godzin dziennie otacza i może nie tyle znaleźć sobie faworytów, bo to przecież niemożliwe, co wyszukać najmniejsze zło.

O tym, jak nikłe miałam pojęcie o stanie muzyki rozrywkowej, po latach życia w ambitniejszym brzmieniowo getcie, niech świadczy fakt, że przez pierwsze dwa dni wszystko, co słyszałam, było mi nieznane. Po dwóch dniach już znane było, gdyż tam leci w kółko piętnaście tych samych piosenek, które zmieniają się nieznacznie co sezon, ale przez dwa dni pikselowe twarze z Pudelka zyskiwały głos. Dane mi było odkryć, co ma w ofercie, poza cyckami, Katy Perry, Lady Gaga, Rihanna, kim są Jonas Brothers, z zaskoczeniem wyłapywałam pierwsze akordy znanych mi świetnie piosenek, do których chwilę potem dołączano uporczywy bit, serwując mi hity młodości w wersji okrutnie zremiksowanej. Tak jak najbardziej po chamsku, topornie, bezsensownie. Myli się bowiem ten, kto uważa muzykę elektroniczną, jak i jej akcenty, nawet w postaci remiksów, za zło całościowe.
Wybaczalne, bo kiedyś sama wychodziłam z podobnego założenia, ale na szczęście wyrosłam, co radzę wszystkim, gdyż wiele rzeczy może nie tyle, że mnie ominęło, co spóźniłam się z odkrywaniem o kilka lat. W każdym razie - da się znaleźć udany remiks. Ba, część z nich bazuje na już elektronicznych oryginałach. Naprawdę da się.
No ale nie tu. Tu to można tylko zarobić połamanie rąk i kilka wyrwanych włosów, gdy się słyszy te upiorki.

Ukojenia szukałam w sobotach, kiedy to znajdowałam się w pokoju albo całkiem sama albo z koleżanką, która często z niego wychodziła, a w ogóle to przychodziła o wiele wcześniej ode mnie, więc i wychodziła równie wcześniej, co z miejsca stawiało mnie naprzeciw srebrnego prostokącika, celem zmiany stacji. Niestety zmieniała się tylko muzyka, nie system piętnastu piosenek. Oczywiście, że lepiej, gdy przychodzi siedem razy dziennie słyszeć Green Day czy nawet Led Zeppelin niż odzyskaną z depresji Britney, ale też można cholery dostać.

Przy okazji chciałabym napomknąć o przypadku Gotye. Zapewne moje podejście nie różni się zbytnio od podejścia większości tych, którzy niespecjalnie sobie cenią jego one hit dlatego oto, co następuje - tu nie chodzi o wartość piosenki, bo jest równie nikła, co reszty, dlatego tak by umarła w morzu. Rzecz w tym, że ona była wszędzie.
Normalnie, gdy miałam dość danego stylu, gatunku, repertuaru oferowanego przez daną stację, to sobie zmieniałam na inną, ale od niego nie dało się uciec i to było uciążliwe.
Choć działa to w dwie strony - można się też do czegoś przekonać, słysząc to wszędzie. Tak było w przypadku nadchodzącego po Gotye fenomenu Lany Del Rey, która dała mi się poznać od mało ciekawej strony ♫Born to Die, nie zwiastowała niczego na wzór odkrycia. Piosenka nie przekonała mnie do siebie muzycznie, co oznaczało, automatycznie, brak chęci do angażowania się w tekst.  Btw właśnie słyszę ją zza ściany, najwyraźniej ojciec podłapał - nie twierdzę, że ode mnie. Gdzieś tam się wczoraj szlajał, to mu może pokazali. I nadal mnie ta piosenka nie ujmuje. A już z pewnością nie w całą płytę.
Dopiero siedząc pewnego dnia w pokoju, starając się udawać, że nie słyszę Eskowej papki - dostałam zakaz słuchania muzyki via słuchawki przecież, więc znikąd naprawdę ratunku - zarejestrowałam pewną drastyczną zmianę estetyki tego, co słyszę. Podobnie miałam zresztą w przypadku Adele, której ♫Rolling in the Deep wychwytywałam łapczywie, nim się dowiedziałam, kto to i co to i że nie muszę wychwytywać, bo mogę mieć w YT na żądanie. Pech chce, że porwałam się na całą płytę wtedy, przekonując się, że jednak  one hit wonder, wg mnie. Wracając jednak do Lany, to dopiero za kolejną emisją, nadal w natłoku muzycznej bzdury, radio łaskawie powiadomiło mnie z kim mam przyjemność. Mam, co prawda, ten cały Track ID w telefonie, ale zawsze się orientowałam jak już minęło, bo się zasłuchiwałam prozaicznie. Mówię o jej drugim singlu, ♫Video Games, z którym miałam później pewien problem. Tzn. problem, żaden tam wielki, ot - trochę mi się percepcja zaburzyła. Bo czy podoba mi się po prostu czy dlatego, że się wybija na tle? I czy ta, niewątpliwa jednak, odmienność to już plus czy tylko naciągane łapanie się brzytwy? Dopiero ♫Blue Jeans mnie przekonały. Ale tak, niewątpliwie obecność Lany w mojej playliście należy przypisać stałemu kontaktowi poprzez wszelkie stacje radiowe.

Eksperyment, polegający na analizie obecnej muzyki rozrywkowej, nieco głębszej niż co za gówno nie przyniósł jakichś rewolucyjnych wniosków. Raczej zasępił. Miałam bowiem wreszcie nieskrępowany - poza tym wymiarem ośmiu godzin dziennie - dostęp do świata muzyki, w którym na co dzień i z własnej woli się nie poruszam, bo nie mam potrzeby. Nie jestem typem imprezowiczki klubowej, która kasuje się na parkietach w blasku stroboskopów - co nie znaczy, że nigdy na parkiecie nie byłam, a jak już trafiłam to było bardzo przyjemnie, zwłaszcza niemieckie kluby ciepło wspominam, ale to okazjonalne występy - nie mam młodszego rodzeństwa, tak jak moja znajoma z pokoju, która po każdej wizycie w domu rodzinnym zna tekst nowego hitu. Trochę z niej podkpiwam, ale tylko trochę, bo sama nie raz padłam ofiarą wstydliwego mechanizmu, idącego w parze z systemem piętnastu piosenek puszczanych przez kwartał - mianowicie się przyklejają te wszystkie Call Me Maybe  i inne Moves Like Jagger  a że nieskażone są wielce ambitnymi tekstami, to i łatwo zapamiętać. I potem nucisz, nieraz w czyjejś obecności i się musisz gęsto tłumaczyć, że nie  słuchasz  tylko  słyszałaś.
Pomijając jednak radosny aspekt nucenia, to zniesmacza mnie skala prostytucji w przemyśle. Często bowiem zadaję sobie w głowie pytanie jak tym ludziom nie wstyd, przecież to są dorosłe osoby, muszą słyszeć przecież jakich idiotów z siebie robią. Bo o ile kiedyś to służyło rozrywce faktycznie, nawet prozaiczna kwestia zabawy miała jakieś znaczenie, dało się, cholera, do tego chociażby tańczyć - domyślam się, że wizja mnie, słuchającej wyłącznie muzyki inteligentnej pasowałaby do wizerunku, ale to nie do końca tak wygląda. Przykładem mogą być wesela, na których przyszło mi się znaleźć, gdzie z równym zaangażowaniem oddawałam się zabawie przy Shakirze czy Britney, co reszta towarzystwa - a teraz? Matko boska. Wychodzi facet, śpiewa refren ograniczający się do oh oh oh oh oh, podparty z obu stron zwrotkami, które opowiadają mało wysublimowaną historię jednej nocy i trzepie kasę. Albo laska, która nadaje o, niewątpliwie płomiennej, nocy, podczas której przypnie swojego jakiegośtam, nawet chyba nie lubego, co dowolnego, do łóżka kajdankami i będzie tam z nim robić cuda. Seriously? Za moich czasów to chociaż było o miłości. Kiczowato podanej, ale jednak. I posiadało melodię. Jakąś. Jakąkolwiek. Przemyślaną kompozycję, choćby szczątkową, a teraz to tylko walenie w dwa klawisze. Przy odrobinie fartu w dwa. Ciekawi mnie, perwersyjnie, co będzie dalej - czy może dotkną muru i zawrócą czy... co właściwie może być dalej? Pewnie przyjdzie mi się, niestety, przekonać.

Złudne są czyjekolwiek nadzieje, iż ten problem dotyczy wyłącznie rozrywki popowej. Rock, czy uczciwiej pisząc, pop-rock też spsiał. Przynajmniej ten serwowany w radio. Jest oczywiście strawniejszy niż to, co się dzieje na Zetko-Esce, ale nie pozwala się zabrać do domu.

O polskiej muzyce radiowej nie będę mówić nic, bo mi od razu skacze ciśnienie i ja się wcale nie dziwię, że oni to w nocy puszczają i kompletnie nie mam zamiaru walczyć o zmianę tego stanu rzeczy, bo tak, niech to gnije gdzie indziej, poza mną, gdyż polska muzyka, polskie teksty obecnych przebojów mają ten feler, że nie da się uciec od słuchania tekstu. Grafomańskiego w większości przypadków.

Jedyną godną uwagi stacją są Złote Przeboje, bo tam zaiste, można czasem uświadczyć piosenek, które były piosenkami. A nie produktami.

Nad Trójką nie będę się zżymać publicznie, bo to jest kwestia li tylko mojego gustu, tego, że mnie styl tej stacji męczy, szytej na miarę swoich słuchaczy, w większości pretensjonalnych hipsterów, którzy do dziś błogosławią Yorke'a, nie zauważając, że czasy Ok Computer Kid A zespół ma dawno za sobą.
Nie będę też już nikogo przekonywać do podzielania mojego postrzegania, które charakteryzuje się brakiem ślepej - głuchej - lojalności względem wykonawcy i że mi nie przychodzi z trudem jawne przyznanie, że podupadł, przy jednoczesnym docenianiu, bez straty na sile, jego dorobku z czasów zanim podupadł. Ja naprawdę dalej kocham Skunk Anansie, Springsteena, Pearl Jam i nie wiem, no, nawet wspomniane Radiohead, tyle, że minus ich ostatnie wydawnictwa. Prawo wieku. Jedni są jak wino i dojrzewają, inni jak chleb i pleśnieją. Nie będę przekonywać, bo się nie da.

Oczywiście wiem, że jest jeden argument, który odbije cały ten wywód - zagraniczne radiostacje internetowe. W pełni się zgodzę, miałam przyjemność obcowania, niestety w pracy mam wyłączone głośniki i zero szans na włączenie - mój kancelaryjny informatyk to jest jakieś zawodowe kuriozum, nie tylko w mojej opinii - dlatego nie podejmuję tu tej kwestii. Zostawię ją na kiedy indziej.

Chciałam napisać o swojej relacji z polskim radiem. I wreszcie mi się udało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

darmowe liczniki statystyki