12.5.13

FreeForm Festival 2013


Zacznę nieco od końca, czyli od sobotniego popołudnia, kiedy to czekając już nieco zniecierpliwiona na przystanku, zabrałam się do lektury krótkich notek z piątkowego koncertu Tricky’ego, bo tylko spotęgowały moje wrażenia, jak najbardziej zresztą pozytywne. Wedle słów uczestników imprezy – przecież podobno tej samej, na której byłam i ja – artysta był nudny, wtórny, stary, niechętny do kontaktu z publicznością. Słucham?

Nie kto inny, jak właśnie Tricky, a raczej jego obecność na festiwalu, przekonała mnie ostatecznie do zakupu karnetu. Wcześniej rozważałam jedynie, gdy pierwszą gwiazdą okazał się Woodkid. Myślę o, trzeba mieć sprawę na oku, bo skoro tak zaczynają, to potem może być coraz lepiej. I było. Jakoś nigdy nam się, mimo jego częstych powrotów do naszego kraju, z Trickym nie złożyło – a to nie te terminy, a to odległa lokalizacja, a to niesprzyjające warunki pogodowe. Wszystkiemu mogłabym jakoś zaradzić, ale w połączeniu z doprawdy parszywymi porami występów (okolice północy najwcześniej, co zrozumiałe, swoją drogą) nie wychodziło z tego nic. Aż do ostatniego piątku.
W międzyczasie do Woodkida i Tricky’ego dokooptowali Apparat, Miss Kittin i Hudson Mohawke, choć to już była kwestia wyboru potraw z pewnego menu – ci dwaj pierwsi zagwarantowali FreeFormowi moją obecność. Pewnie dlatego, w obawie przed przejedzeniem (Miss Kittin) czy zatruciem (Hudson), koniec końców zrezygnowałam z ostatniej dwójki.

Miss Kittin, słuchana w warunkach domowych, jest bardzo sympatyczna, naprawdę. Jej I Com z Professional Distortion, Meet Sue Be She (Sue Zoo Key, Be Aime Double You, 1 2 3!) czy fantastycznym Clone Me było jedną z furtek, które swego czasu przeprowadziły mnie ze świata koszmarnej muzyki elektronicznej, wykonywanej w klubach najgorszego, najbardziej rozimprezowanego sortu, gdzie tylko techno, a przecież od techno można z nudów zdechnąć, do krainy komputerowej magii, w której tworzy się muzykę, korzystając jedynie z dóbr cybernetycznych do podparcia swoich pomysłów miast starać się zagłuszyć ich możliwościami absolutny brak talentu. Wdzięczna jestem dozgonnie i to głównie za sprawą tej wdzięczności, jak i sentymentu, bo działy się te przeprowadzki kilka lat temu, błysnęło mi oko, gdy pojawiła się w line-upie. Później niestety ogłoszono również godziny poszczególnych występów i jak na Tricky’ego o pierwszej czekać chciałam i mogłam, tak wizja dwugodzinnej luki (bo żadna z oferowanych w tym czasie gwiazd nie przypadła mi do gustu) wyłącznie dla setu, jednak, djki, a ja się w setach nie lubuję przesadnie – patrz: rozimprezowane kluby, była na tyle niezachęcająca, że spasowałam. Może kiedy indziej, może w domu sobie puszczę.

Z Hudsonem sprawa była prostsza – dzwoniło mi, to się zainteresowałam, ale jak dotarłam do źródła, czyli do Butter, to podziękowałam. Nie godzi się publicznie narzekać na kogokolwiek, za kim stoi Warp Records, dlatego polubownie powiem, że no nie mój ci on. Pewnie moja strata, spoko. Miałam inne rozrywki w tym czasie.

Za to Apparat, och Apparat. Apparat był powodem, dla którego w ogóle w piątek pojechałam na tą osławioną 23. O ile się nie mylę, a przynajmniej w moich trzech przypadkach tak było, artyści przyjechali na FreeFormFestival promować materiały ze swoich ostatnich nagrań; żaden nie dał koncertu z prawdziwego zdarzenia(choć to bardzo umowne i wyłącznie w rozumieniu przekrojowości przez dobytek; żeby potem nikt nie myślał, że było źle, nie nie). I tak Apparat przywiózł Krieg Und Frieden, będący ścieżką dźwiękową do sztuki Tołstoja, co dawało szanse na bardzo udany, kompaktowy występ.
Miejsce w pierwszym rzędzie zajęłam nie z racji wrodzonego fanostwa, potrzeby rzucania bielizną, robienia zdjęć czy aby mój transparent, z wielkim, obowiązkowym wyznaniem miłości był odpowiednio widoczny przez wykonawcę, ale dlatego, że pół magii koncertu zawiera się w obserwowaniu artysty, wykonującego swój materiał. Jakoś tak zawsze trafiałam szczęśliwie, że jeśli nawet nie stałam pod bramką – w kilku przypadkach z wyboru, bo śmierć poniesiona na koncercie może i brzmi heroicznie i jeśli już, to kto jak kto, ale ja powinnam w takiej scenerii, to jednak wolałabym później; jeszcze kilka gwiazd i prywatnych faworytów mam do zaliczenia – to widziałam, co się dzieje na scenie. Zwykle na tym zyskując.
Sięgnęłam też wczoraj okiem po relacje z występu Apparat..a? ..u? i powiem tak – te jego wyjścia, bo były, potwierdzam – po papierosa, spacery, by coś dopracować z dźwiękiem i wszystkie inne zarzuty, składające się w o boże, był ludzki, dowodzą jedynie naturalności gościa. Tak samo jak dość spazmatyczne zachowanie towarzyszącego mu klawiszowca – w połączeniu z muzykami smyczkowymi dawało to jak najbardziej przekonujący efekt, iż nie ma zabawy po łebkach, częstego niestety traktowania naszego kraju, a już zwłaszcza w warunkach festiwalowych, po macoszemu, nie. Jest za to dawka profesjonalnie dopracowanego materiału, który w warunkach koncertowych jest tak samo czarujący w odbiorze, jak oferowany na płycie. Subtelne przejścia z klimatów ciepłych, leniwych do monstrualnych partii quasi symfonicznych udatnie przeniosły mnie w rzeczywistość jednak dramatyczną. Ale nie dramatyczną by się ciąć, tylko no jednak to jest sztuka. Z aktorami, dialogami, didaskaliami i strojami. Kolejny raz przekonałam się w swoim życiu, że – co pisałam przy okazji Gatsby’ego – muzyka najlepiej potrafi udawać inne sztuki i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby powstał albo gdybym znalazła już powstały, album malujący obrazy czy piszący książki. W tym wypadku muzyka niewątpliwie umie grać sztuki teatralne. Z ciekawostek – operował na Apple’u. Jabłko błyszczało nie gorzej od lamp nad sceną.

Nie wiem, czy ja się mogę tak wprost przyznać do tego, co robiłam później, niemniej muszę napomknąć o spotkaniu z moim kolegą z polonistyki, bo też przyniósł refleksję, nieprzesadnie pozytywną, ale skoro się narodziła, to muszę się podzielić. Mianowicie kolega, podobnie jak ja, zarzucił karierę polonisty i oddał się sztuce. Studiuje kulturoznawstwo, pracuje jako… cholera w sumie wie, jako kto, coś to chyba ma wspólnego z produkcją, ale nie tworzeniem tylko zarządzaniem stworzonym, muzyki. W każdym razie wiąże się to z niewątpliwie imponującą wiedzą w temacie, co ma pewne minusy, które dane było mi odczuć. Mianowicie ja już nigdy w życiu nie będę rozmawiała o filmach z filmoznawcami, o płytach i koncertach z teoretykami muzyki, o sztuce teatralnej z teatrologami, etc. Nigdy. Wszystko ci cholera popsują, a przynajmniej podejmą – może niecelowo, ale jednak – próbę wtargnięcia na Twoje odczucia. Bo wychodzę sobie otóż oczarowana koncertem i słyszę, że a, zerżnął z tego i tego, a, tamto zrobił jak ten i ten w latach pięćdziesiątych, a, a to, co próbował, to już dawno zrobił Michael Jackson na płycie z roku [minus trzy dekady]. Zgiń.
W ogóle moje kontakty z kulturoznawcami, choć nie mówię tu o czysto towarzyskich, ale tych, gdzie występują w roli fachury, są opłakane, bo sobie dają prawo, na podstawie kilku papierków, do oceny czegoś tak subiektywnego, tak prywatnego a niekiedy wręcz intymnego, jak odbiór dzieła przez jednostkę. Najczęściej towarzyszy temu nieznośne zblazowanie i wyższość, może i uzasadniona (bo te nieszczęsne papierki), ale dla mnie kompletnie nieakceptowana. Zresztą pewnie ten Jackson też by oberwał za wykorzystanie rozwiązań, które wykorzystano w starożytnym Egipcie. Choć mówię to bez żalu czy agresji, w końcu ich strata, że im się coś nie podoba, bo sobie psują porównaniami, nie?
Dobrze, że chociaż zapewnił mi iście studenckie rozrywki, które przed koncertem Tricky’ego nadawały się jak ulał. Spokojnie, odbyło się bez przegięć, bez statusu zjaranej stodoły, tak w sam raz – nie tyle, by nie wiedzieć, co się dzieje, ale wystarczająco, by poczuć świat bardziej.

I tu wrócę do wspomnianych relacji z koncertu Tricky’ego a także faktu, że widziałam go po raz pierwszy. Mam bowiem taką zasadę – nie chadzam na koncert danego wykonawcy więcej niż raz, żeby sobie nie popsuć. Wyjątkiem było Skunk Anansie na Orange’u dwa lata temu, których widziałam lata temu (nie wiem nawet czy data nie zaczynała się jeszcze od 19) w Spodku. Można też dodać występ Skin solo na Openerze, gdyż wykonała tam dwa numery zespołu. Choć wielu artystów wracało do Polski, często do Warszawy, więc śmiało mogłam, to nie. Dla mnie to jest jednorazowe przeżycie, bo potem mogę mieć to, co najwyraźniej mieli zagorzali fani, dla których piątkowy występ był entym z kolei. Więc są znużeni, zmartwieni oczywistą ewolucją, rozczarowani niektórymi zagraniami (podobno numer z Ace of Spades i publicznością na scenie to stały punkt programu), ale znowu – im się nie podobało, ich bieda. Ja tam trwam w zachwycie.
Po pierwsze i chyba najważniejsze – obezwładniająca i imponująca charyzma Tricky’ego. Mimo, że na scenie towarzyszyła mu Francesca Belmonte, obdarzona mocnym, pewnym głosem, to właśnie do niego należała scena. I bynajmniej nie dlatego, że rzucał się po niej jak oszalały, czy wyglądał w nietypowy sposób. On po prostu Był. I kradł całą uwagę. Nikomu nie trzeba przesadnie przybliżać jego postaci, przekonywać, że jest jedną z nielicznych osobowości na rynku i poza nim, od lat, jednak muszę potwierdzić oficjalnie i na świeżo – nic się w tym względzie nie zmieniło. Zarzucają mu siłę wieku, ale w jego przypadku nie ma mowy o zestarzeniu – wyłącznie, albo aż, dojrzewaniu. Wie, czego chce, co chce przekazać, czuje materiał, który stworzył i manifestuje go każdym ruchem.
Bo tu należy się słowo o False Idols, które przedstawił.
Już od samego początku, czyli tak gdzieś od lutego, promocji albumu ton Tricky’ego był jednoznaczny - There’s so much bollocks going on at the moment mate. People follow celebrities and read every little thing they do. It’s living vicariously through someone else. Get your own life. All this stuff is false idols. That’s what helps keep the status quo. I signed to Island [Records, przyp. Bee] because of the artists and some of the stuff they’ve done—Bob Marley, Tom Waits. Who could I sign to now? Am I going to sign to a label because they’ve got Lady Gaga? I don’t want to be part of that bollocks music industry – co wynikać może, a nawet najpewniej tak jest, ze zmęczenia, które przyszło po latach spalania się w przemyśle muzycznym, którego chcąc nie chcąc, był częścią: I was trying to prove something to people, trying to do something to please other people and also myself at the same time, which is never going to work.

Słowem – płyta człowieka, który opuszcza ręce nad światem pełnym tanich rozrywek kreowanych przez fałszywych wykonawców, poddaje chęć zaspokojenia cudzych potrzeb i pragnień na rzecz przekazania fragmentu siebie, bez względu tak naprawdę na to, jak zostanie przyjęty. Zrobił to, co tak naprawdę powinien zrobić każdy myślący człowiek – skupił się na sobie, na tym, co podpowiada mu instynkt, dzięki czemu nie musi dbać o akceptację z innej strony, bo ma swoją własną. I to widać na scenie. I dlatego zrobiłam wielkie oczy, czytając relacje obrażonych nieco fanów, z którymi Tricky niechętnie pozował do zdjęć i którym entuzjastycznie nie machał sprzed mikrofonu. Bo chyba nie zrozumieli, w czym rzecz.
Zobaczyłam człowieka – gdyż nadal pierwszy rząd twardo, co zagwarantowało mi podejrzenie jak umyka na zaplecze wypalić papierosa w przerwie ;) – który bez wielkich rekwizytów (gdyż prawdą jest, że najskromniejsze miał zaplecze, co wcale nie przeszkodziło mu w zorganizowaniu najbardziej emocjonalnego i intensywnego występu mojego odcinka festiwalu) a tylko za pomocą muzyki i ciała, oddał zgromadzonej publiczności część tego, co ma najcenniejsze. Siebie. Duszy, serca i umysłu.

Nie umiem pojąć, jak w takim wypadku można czuć się zaniedbanym. No chyba, że…
Podczas wspomnianego i wychwalanego przeze mnie Ace of Spades, będącego dla mnie prywatnie jednym z czołowych hymnów, ujmijmy to pretensjonalnie, wyzwoleńczych, złamał zasady – ku wielkiemu niezadowoleniu ochrony – i ściągnął pół publiczności na scenę. I teraz pewnie podpadnę – nie poszłam. Choć mogłam, gdyż jak mówię, pierwszy rząd, masa ludzi przeskakiwała, oferty pomocy otrzymywałam kilkukrotnie, więc nie poszłam nie dlatego, że nie mogłam i ojej, przegrałam życie, tylko nie chciałam. By móc oglądać spektakl pt. Idol wśród fanów. Nieskromnie powiem, że miałam nosa.
Fani dzielili się na:

omg, omg, stoję przy Tricky’m, gdzie jest mój aparat
omg, omg, stoję na scenie, gdzie jest mój aparat, o, Kasia, widzisz? widzisz? macham Ci ze sceny
szalejący, fajny, pełen energii tłum

Z reakcji artysty wnosząc to właśnie ci ostatni wzbudzili jego entuzjazm, bo chodziło o przełamanie bariery między Wielka Gwiazda a nijaki, nieistotny tłum, na którego należy patrzeć z wyższością. To wszystko układa się w całość, kiedy muzyk wraca do swoich korzeni, swojego człowieczeństwa i stawia się na równi z innymi, bez wielkich masek, ciężkich machin przemysłu i kasy. Człowiek do ludzi – ludzie, przynajmniej w założeniu, do człowieka. Potwierdził to zresztą schodząc pod koniec występu do tych, którzy nie towarzyszyli mu na scenie, m.in. do mnie. I nie zszedł w otoczeniu ochroniarzy jak Bono czy Martin z Coldplaya (oj cicho, byłam na koncercie Coldplay, tak), którego kontakt z publicznością polegał, co prawda, na przebieżce przy trybunach, ale szczelnie odseparowanych od płyty, na której stała, do cholery, ta publiczność właśnie, obstawiony ochroną po zęby. No jakby nie to samo, co Tricky, który wszedł między nas, podając na luzie rękę czy wręcz obejmując się z fanami (biedny, był mokry jak nie wiem, po tym całym leniwym i olewczym występie). Ci nie pozostali mu dłużni, wciągając go i niosąc na rękach właśnie. I to było to, a nie jakieś zdjęcia. Zresztą serio, wcale się chłopu nie dziwię, że nieskłonny był do zdjęć przy stoisku RedBulla; ja też nie przepadam, jak coś sobie robię normalnego a ludzie do mnie podlatują. Ponadto aaaa, przyjechał mówić o false idols a potraktowano go jak jednego z nich. Ech.

Tu następuje dzień cały, który mogę skwitować poradą, byście garściami korzystali z dobrobytu dnia wolnego, jeśli wracacie z bardzo kosztownego emocjonalnie – i fizycznie, bo to Ace of Spades to petarda była – koncertu o świcie, w stanie entuzjastycznie podkręconym różnymi środkami. Ja nie skorzystałam i miałam za swoje.

Że o jakości odbioru świadczy też zajmowane miejsce przekonałam się wieczorem, podczas koncertu Woodkida. Koncert, na który tak naprawdę czekałam najbardziej, bo na bieżąco niejako. O ile bowiem karierę Tricky’ego znam i śledzę od lat, więc potrzeba zobaczenia go na żywo zdążyła się już wryć we mnie na dobre i stało się to niemalże formalnością, a na pewno oczywistością, tak do Woodkida przekonywałam się stopniowo. Rok temu, w wakacje, wszystkie istotniejsze feedy facebookowe – istotniejsze, czyt. dla mnie istotniejsze, osób, które cenię, co najmniej za wspólnotę gustów muzycznych czy szerzej, artystycznych – zapoznały mnie z teledyskiem do Run Boy Run. Z ręką na sercu muszę przyznać, że dopiero rekomendacja mojego byłego szwagra zrobiła na mnie największe wrażenie, bo wrzucił klip w tonie właśnie namówienia do obejrzenia, mniej słuchania. Polecił klip jako Film, nie jakieś tam obrazki do Utworu. Pewnie dlatego dziś już staram się słuchać tej piosenki via YT, niekoniecznie jako .mp3. Acz oczywiście później nastąpiły pewne zawirowania osobiste, które kazały mi się utożsamić z tekstem, to inna rzecz, jednak dopiero muzyka w połączeniu z tym właśnie obrazem działa na mnie najbardziej. Druga fala przyszła w marcu, dzięki serwisowi Deezer, który udostępnił odsłuch już w dniu premiery albumu. I wtedy usłyszałam Golden Age. I zwariowałam. Znów nie za sprawą katastroficznego and the Golden Age is over, ale tego, co wyczyniają trąbki po 1:30. Ja jestem nudna, ja jestem wierna, ja kocham trąbki, więc awansem kocham i utwór.

Trochę za bardzo zaufałam sobie wczoraj i skończyłam swoją zagorzałą marszrutę na pograniczu rzędu drugiego i trzeciego, szczęśliwie między ramionami dwóch osób, dlatego widziałam wszystko. Niestety był to ulubiony punkt fanklubu Woodkida, który – fanklub, nie Woodkid – miejscami przeszkadzał w odbiorze i nie tylko dlatego, że piszczał, ale piszczał nie wtedy, gdy powinien. Najważniejsze pytanie wieczoru brzmiało – czy przywiezie swoje trąbki, czy zadowoli się dobrem z komputera. Nie miałabym mu tego tak naprawdę za złe, w końcu to nowicjusz, choć taki mały żal… Ale nie. Przywiózł. Trąbki, puzon i wszystko. Wiedziałam, że nie może być źle. Jego styl bycia ujmuje – chłopak w baseballówce (tym razem nie miałam poczucia, że rzuci się na mnie z nożem, przyp. Bee, wiernej fanki serialu Criminal Minds), t-shircie, flek moro i zarost. Niepozorny taki, nieświadomy chyba do końca, co daje ludziom. Pomimo piszczących (nie piżdżących, Wordzie, tak nie wolno, to nieładnie) fanek bowiem, gdyż starałam się je odseparować z umysłu – było doskonale. Brakowało mu, co prawda, tej siły, co Trickiemu, ale kładę to na karb nieśmiałości; w końcu pierwsza trasa i pierwszy album. Nadrabiał z nawiązką szczerością i skromnością.

Ten zarzut wobec fanek kieruję w momencie wykonywania Brooklyn, kiedy to wykonawca wyznał, iż jest to bardzo ważny dla niego utwór, jako że musiał przeprowadzić się z Paryża właśnie na Brooklyn (this song is very important for me, cause it’s about the place I’m living now, na co fanki Warsaw!; no, nie bardzo), jak i przy I love you, które śpiewane jest przez faceta, przyznającego się w wywiadach, iż nigdy tak naprawdę nikogo nie pokochał, bo wydaje mu się, że nie umie, dlatego – przynajmniej w moim odczuciu – brzmi to drastyczniej, niż w odbiorze piszczących fanek, które wers Whatever I feel for you, you only seem to care about you. Is there any chance you could see me too? ‘Cos I love you odbierają na tandetnym poziomie “chłopak z baru mnie nie chce”. No, nie piszczałam. Słuchałam, z pewnym bólem empatycznym. Przyznam się jednak do jednego dowodu na pociąg tłumu – skakałam przy Golden Age, właśnie podczas trąbek. Bo to było dobre, wyzwalające i szczęśliwe. Tak, wtedy warto się poczuć jak jedność. Podobnie żywe trąbki zadziały na mnie przy Iron, które właśnie dzięki wspomnieniu koncertu przemawia do mnie bardziej. Ustawienie Run Boy Run na koniec uważam za posunięcie mistrzowskie; te gongi zwiastujące coś wielkiego, ostatecznego, ten klimat skłaniający do ucieczki – po którym faktyczna ucieczka miała mieć miejsce – coś wspaniałego.

Z imprezy wyniosłam też – garść bonów, bo, niczym na Openerze, nie można było płacić pieniędzmi, garść zdjęć z Muzeum Neonów, które było darmowe dla uczestników imprezy – choć niektóre były zgaszone, to wg mnie podkreślało to wyłącznie klimat niegdysiejszych czasów a także spotęgowało wrażenie, że mówimy o czymś przeszłym – i limitowaną paczkę żółtych Cameli, bo tylko one były w sprzedaży na terenie. Paczka fajna, quasi papierośnicowa, choć dla zmęczonych bądź zabieganych kompletnie nieporęczna.  Zostanie jako relikt, na pamiątkę bardzo udanych wieczorów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

darmowe liczniki statystyki