4.5.13

THE GREAT GATSBY, Ost, 2013

Nie powinno nikogo zaskoczyć, gdy powiem, że w filmie najważniejszy jest soundtrack. Niezależnie przesadnie, czy jest nim kompilacja piosenek czy oddający zazwyczaj trzy czwarte klimatu obrazu score. Uzupełniając swego czasu te wszystkie challenge, z pewną obawą czekałam na pytanie o ulubiony soundtrack, bo tyle tego! Wszak łączy obie dziedziny – muzykę i film, umiejętnie dobrany niejednokrotnie potrafił uratować taką sobie projekcję, o wiele rzadziej a nawet chyba nigdy nie odwrotnie. Ludzie, szczęśliwie, wolą soundtracki omawiać a nie każą mi wybierać, bo jeszcze na potrzeby jakiejś listy internetowej, tworzonej dla zabawy, bez deklarowania się na matkę i honor, wpiszę ten Ghost In the Shell, ale i szybko uciekam po wpisaniu, bo gdybym poświęciła tematowi dłużej niż chwilę, to ctrl+a + backspace byłyby w ciągłym ruchu. Także ten GitS owszem, w silnej czołówce, może pierwszej trójce, ale, jak mówię, stempelka z orzełkiem nie postawię, nie zalakuję i nie wrzucę do butelki na lata.

A skoro już o soundtracku, czy – jak to sobie zwykłam mówić – ości (od OST, proszę nie wnikać, ten typ tak ma) do Ghost In the Shell mowa, to tu jest właśnie ciekawostka ukryta, nauszne potwierdzenie tezy, jaką starałam się przemycić w pierwszym akapicie wywodu. Mi się ten film średnio podobał. Najpewniej dlatego, że mało co z niego zrozumiałam, bo to, że mam dostęp do Internetu wcale nie znaczy, że ja się jakoś wielce znam na temacie cyberczegokolwiek. Nie znam, przyznaję się bez bicia, to i filmu nie rozumiem. Dość oczywiste, że średnio mi się podoba coś, czego nie rozumiem, bo mnie wkurza tym, że tak brutalnie obnaża moją ignorancję. Ale to nie wszystko.
Idąc o krok dalej tym tropem – nie tylko doceniam soundtracki do filmów, które mi się nie podobały, ale jest też cała, jędrna lista muzyki, która posłużyła do obrazów, których nie widziałam. Wtedy jest to po prostu coś w stylu concept albumu. Tak jak niektóre płyty aż się proszą o bycie tłem do nigdy nie powstałych filmów, tak tu jest podobnie. Ot – zgrabniejsze, lepiej działające na wyobraźnię, bardziej przemyślane niż inne. Np. nieśmiertelne Social Network Reznora & Atticus Rossa, które całkowicie bezproblemowo sobie wielbię, bez oglądania filmu. Najpierw nie obejrzałam, gdyż mnie opis fabuły nie przekonał, zachwyty nad obrazem nijak nie stanowią dla mnie argumentu – a bo to pierwszy film, co się wszyscy w pas mu kłaniają, a ja nie? Proszę. – a później z wrodzonej przekory; dzięki temu mogę pisać dziś, że istnieje soundtrack do filmu, którego nie widziałam. Podobnie jest w przypadku płyty, która sprowokowała całe to spotkanie, acz tu obejrzę, zrobiłabym to już dawno, gdyby było co. Szczęśliwie mogę sobie posłuchać już na dwa tygodnie przed.

Powstrzymam się przed wieloma wersami, w których zawarłabym kilka peanów nad zmysłem Baza Luhrmanna do dobierania sobie fantastycznych kombinacji piosenek do swoich filmów – powiem tylko, że mam do niego bezgraniczne zaufanie w tej kwestii, póki co, niczym nie zachwiane. Z filmami faktycznymi różnie bywało, bo takie Moulin Rouge! mnie nie łechce, ale zawsze chętnie dotrwam do końca, by sobie posłuchać, wszak muzyki nigdy za wiele, a dobrej to już w ogóle. Romeo + Juliet zaś biorę w całości, bo na zawsze zmienił moje spojrzenie na czerwone kabriolety i słowo rapier, który naprawdę ciężko mi sobie dziś skojarzyć z bronią białą miast czarną. Co do muzyki zeń, to jedna z tych, które podsuwa mi pamięć, gdy mam wybierać najlepszą ze znanych. Nie sposób przejść obojętnie wobec płyty, która niesie z sobą jedyny utwór Radiohead, który do tej pory mi się nie znudził – właśnie dlatego, że mam przed oczami piaski pustyni Meksyku (bo tamże film był kręcony, acz szekspirowska – a zatem i luhrmannowska – fabuła mówiła o włoskiej Mantui).

W przypadku Wielkiego Gatsby’ego muzyka broni się sama (tak, też dlatego, że nie mogę mieć jeszcze niczego przed oczami… 17 maja, 17 maja, 17 ma..), choć rękę Mistrza słychać, bo w kilku przypadkach wątpię, by komu innemu udało się przekonać mnie do przychylnego spojrzenia na wykonawcę.
Już na wstępie zaskoczenie – Jay-Z i jego 100$ Bill (real!). Co prawda z wiekiem przekonuję się do pokonywania własnych uprzedzeń i staram się nie myśleć o raperach pokroju Jaya, jako o rekinach finansjery, którzy zatrudniają do klipów i do przyczep po godzinach pięć cycatych ślicznotek, które wiją się w ich złotych łańcuchach, bo wtedy nie miałabym żadnego interesu w zainteresowaniu muzyką, jaką zwykli two… produkować. Odżegnuję się od post-pudelkowej myśli, że to mąż Beyonce – o której zresztą zaraz – który chyba nadstawiał swój kark za karierę Rihanny, która wybitnie nie wpisuje się w moje rejony. Słowem – w każdym innym przypadku nie napisałabym pochlebnego słowa o Jayu-Z, bo nie przeszłoby mi przez myśl. No chyba, że pieczę nad sytuacją przejął Baz, bo, zakładając, że 100$ Bill powstał na potrzeby filmu, to wyłuskał z Jaya co najlepsze. Ten rasowy gangsta klimat się udziela, choć nie wiem, czy zaufam mu na dłużej – wolę, skoro już, chłopaków z ulicy niż kastetowych pimpów z Miami Club rodem.
W przypadku jego połowicy, już teraz chyba księżniczki r’n’b, Beyonce Knowles, jest troszkę gorzej, bo się wraz z Andre 3000 mierzą z coverem, a te bardzo rzadko są, w moim uchu, lepsze od oryginałów. Co prawda Nie Płakałam Po Amy Winehouse jakoś przesadnie rzewnie, wszak trzeba było iść na ten rehab, ale głos miała, to jest poza sporem. I jej Back to Black ciężko będzie podrobić. Zwłaszcza, że Beyonce kasę tłuc może i umie, ale z tymi jej dokonaniami, to różnie bywało i bywa. W przeciwieństwie do…
Fergie. Teoretycznie powinnam odnotować kolejne zaskoczenie, bo nigdy się nie przekonałam do przekonujących mnie z kolei, że Black Eyed Peas było czymś, co trzeba zgłębić, ale mieli na stanie mocny akcent w postaci Fergie właśnie. Jest kilka takich wokalistek w muzyce popularnej, jak Christina Aguilera na przykład, które stanowią dla mnie nieodżałowaną stratę potencjału. Który potwierdzał swoje istnienie za absolutnie każdym razem, gdy wrzucono je w inne, niż lansowana, konwencje. Był taki film, który chyba przeszedł bez większego echa – Burleska, gdzie Christina gra bodaj kelnerkę, która – wzorem wielu scenariuszy – staje się gwiazdą piosenki. To jest zresztą kolejny film, z którego muzyka więcej jest warta niż on sam. I właśnie w nim słucha się jej z nieskrywaną przyjemnością, wyciąga ten swój mocny aparat na o wiele szersze granice, niż oczekują od niej firmy fonograficzne. Podobnie zresztą – żeby tak ładnie wszystko spiąć klamrą – w Luhrmannowym Moulin Rouge! Do dziś, choć cenię każdy moment nowej wersji Lady Marmalade, niecierpliwie czekam na wejście Aguilery. Nagrywała też zresztą z wielkim Hancockiem. Ale miało być o Fergie, prawda. Więc był taki film Nine, w którym nie tylko Fergie grała (wymieniona pod swoim prawdziwym nazwiskiem, Stacey Ferguson), ale przede wszystkim śpiewała. Nareszcie śpiewała, bo w Black Eyed Peas, to nie jestem pewna, co robiła, niemniej nie przypominam sobie, by miała za dużo okazji do prezentowania swoich możliwości. I dla Wielkiego Gatsby’ego też, na szczęście, śpiewa. Oczywiście, przy wsparciu (choć kto kogo?) jakiegoś hip-hopowca, ale na milion takich duetów ten można po stronie pozytywów umieścić.
Kolejny przystanek zrobię dla Lany. Po pierwsze dlatego, by odnotować sytuację osobliwą, gdy słuchając piosenki mam wrażenie, że już to gdzieś kiedyś… i łapię się, że na Zupie. I nie, nie słyszałam ją na Zupie a tamże widziałam cytaty z tej piosenki. Boże, widzisz i nie brzmisz. Ale spokojnie, to jedyny zarzut jaki mam. Wszak po drugie – z nią jest trochę jak z tym Jayem-Z. Nie nabrałam się nigdy tak do końca na ten jej retro-vintage-instagram wizerunek, zwłaszcza, że pech chce, iż usłyszałam jej wykonania live, które są w moim poczuciu testem najważniejszym. Obu nie przeszła, więc do dziś lubuję się w jej dwóch piosenkach (Video Games i Blue Jeans), ale nigdzie dalej. Że o piosence, w której jest wers my pussy tastes like Pepsi Cola nie wspomnę, bo to jak z małpo-Jezusem. Miało być zabawnie, pewnie ironicznie w jej mniemaniu, a wyszło badziewiowato. Tyle o samej Lanie. Inaczej rzecz ma się z piosenką Young and Beautiful, która w sąsiedztwie energicznych, radosnych kawałków, wypada miło, przekonująco, właśnie taki przystanek na oddech stanowiąc, nie jest do tego pretensjonalnie pompatyczna, jak większość jej dokonań, a że płacze trochę, to chyba u niej norma, więc chwała, że nie bardziej.
A skoro już jam przy okiełznanej pompatyczności, to tu wchodzi Florence Welch z Maszyną. Ona to jest dla mnie taki trochę Paulo Coelho, z przerostem formy nad treścią, co do prostych treści zaangażowałaby pewnie pół filharmonii i się na to słuchacz łapie, mając budujące wrażenie, że słucha Czegoś. No i niech ma, co mu mam radość odbierać, niemniej pozwolę sobie nie podzielać. Tak jak są wykonawcy, którzy ujmują swoją skromnością, bezpośredniością, naturalnością, to ona tego wszystkiego nie ma. Jedyne, co ma, to talent do robienia z igieł wideł i faktycznie, jest to świeże. Ale nie jak wiosenny deszczyk, tylko cały wodospad, dlatego mnie przytłacza na dłuższą metę. Niemniej znów, jak w przypadku Lany, wzięta w karby, przykrojona, brzmi przyjaźnie całkiem.
A żeby to wszystko, co piszę, miało ręce, nogi i tułów, to z Over the Love przejdę do Crazy In Love, pod które będę mogła jeszcze podpiąć wątek Beyonce, bo to jej kawałek przeto. Cover za cover, hm? Więc lepiej nas – nie my w tych przypadkach. Jak Beyonce cover się nie udał, tak Emeli Sande z jazzującą orkiestrą Bryana Ferry’ego jak najbardziej. Tu się nie trzeba przesadnie rozpisywać, kocham trąbki, kocham jazzowe trąbki, więc mnie podeszli sprytnie, chapeau bas.
Z Gotye sprawa jest prosta – ten teledysk jest ładny. I nie dam się wmanewrować w kolejną dyskusję o panu od Somebody That I Used To Know, bo szczęśliwie to gdzieś odeszło w zapomnienie i niech tam siedzi.

And now, ladies and gentlemen, fanfary! Na sam koniec tego przydługiego dość tekstu, acz bynajmniej nie przydługiej płyty, zostawiono mi – a przez to ja też musiałam poczekać – najlepsze. Więc szkoda, jeśli ktoś tu nie dotarł, bo panienka będzie się zachwycać teraz. Mr White, Jack White.
Nie umiem, nie lubię i nie chcę się porywać na używanie określeń głos pokolenia, idol, bohater, ikona, etc, ale gdybym już się miała pokusić, to on, właśnie on, tylko i wyłącznie – on. Ja gościa po prostu uwielbiam, jak kiedyś kochałam się w Vedderze i to za całokształt, czyli za muzykę, którą tworzył, jak i za to, co tworzył w przerwach od tworzenia muzyki, tak teraz kocham się w Jacku. Od White Stripes po Dead Weather, przez Raconteurs i Greenhornes, od duetu z Alicią po duet z Beckiem. Mój ci on! Wszystkie jego projekty, wszystkie wywiady, wszystkie pomysły, idee i eksperymenty biorę w ciemno. To jest po prostu osobowość. Jak rzadko, obecnie jeszcze rzadziej, spotykana – osobowość. Staję za nim murem i wiem, że czego by się nie dotknął, to zamienia się w złoto, a fakt, że wychodzi mu to całkowicie naturalnie i nie pretenduje przy tym do żadnej roli, to tylko powiększa jego zasługi. Także ten mój idol scoverował U2, o tu i zrobił to tak, że padam rozmodlona. I nie ma, że fałszuje, że coś nieczysto, że przesterowane, nie ma. A jeśli jest, to tak miało być. Ulizane, mydłkowate U2 się niech schowa za Edgem (tak, nawiązuję złośliwie do Będzie Głośno, gdzie spotkali się obaj panowie i Edge, wirtuoz, wypadł blado przy Jacku, geniuszu), bo to tu mam do czynienia z prawdziwą emocją, muzyką i… ok, no, skłamałabym mówiąc, że Edge nie ma talentu, bo ma, ale talent White’a wpisuje się w całość, jaką stanowi jego osoba, a Edge na talencie się kończy. W sumie nawet gdyby Jack grać nie umiał, to by był w stanie to sprytnie ukryć, zatuszować a nawet zrobić z tego swój atut. Tak myślę. Może bezkrytycznie, ale o boże, jak dobrze, że w tym całym, cuchnącym hipokryzją i dolarem środowisku mam kogoś, względem kogo mogę być bezkrytyczna. Lepiej względem White’a niż chłopca z boysbandu.

I to w sumie tyle. Czekam, o wiele chętniej, acz w takim razie, to już niecierpliwie, na film. Bo bez muzyki już wypatrywałam o głodzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

darmowe liczniki statystyki