13.1.14

HIGH HOPES, Bruce Springsteen, 2014


Jedną z istotniejszych rzeczy, jakich nauczyła mnie szkoła, jest, że Słowacki wielkim poetą NIE był. I już nawet nie chodzi mi o tego biednego Juliusza – choć wg mnie rzeczywiście nie był – a o umiejętność odparcia wszechobecnej opinii o wielkości twórcy, tak niejako z zasady. Wolę samodzielnie zapoznać się z czyimś wkładem w kulturę, może nawet przyglądając się mu krytyczniej niż miałoby to miejsce, gdyby nie okrzykiwano go bóg wie kim.

Podobnie rzecz ma się z legendami muzyki. Mogę oczywiście przyznać, że ktoś miał wpływ na to, w jakim ta najlepsza ze sztuk się udała, nie zapomnieć o umieszczeniu go w encyklopedii, jednak nigdy nie stanę ślepo w tłumie, który będzie go czcił, jeśli w mojej ocenie nie ma przesadnie za co. Znać należy, poważać niekoniecznie.

Moja dalekosiężna przygoda ze Springsteenem zaczęła się tak naprawdę całkiem niedawno, bo choć wśród randomowych utworów dzieciństwa Born in the USA niezmiennie figuruje, to wcale nie odczuwałam chęci, przez wiele lat, by poznać go lepiej. Nie stało się tak też po obejrzeniu Filadelfii po raz pierwszy, zapewne dlatego, że byłam za mała, więc choć facet na swoją pozycję pracował solidnie już od dawna, to dopiero kilka lat temu zajęłam się nim na poważnie.

Mając oczywiście masę nagrań do nadrobienia, ściągnęłam od razu całą dyskografię, gwoli rozeznania w stylu. Strasznie się zakochałam, he was my man. Dojrzewający przez lata, ale nadal buntownik, bezkompromisowy, a gdy trzeba – ciepły, facet. Prawdziwy, amerykański facet. Z krzepą, chrypą, pomysłem na siebie, posturą, na której da się polegać, facet. Mający coś do powiedzenia, z czym w większości się zgadzałam, facet.
Born to Run kupiło moje muzyczne ucho o wiele bardziej niż ..in the USA, wcale nie przez merytoryczne wartości utworów, bo BitUSA ma w sobie masę energii, nienatrętnego luzu i ogrom Springsteenowej chrypy, ale no jednak bliżej mi do idei ciągłego biegu, ucieczki niż do gloryfikowania amerykanizacji czy patriotyzmu w ogóle (choć przyznaję, ten amerykański bije na głowę stylem nasz rodzimy).
Muszę też wspomnieć fantastyczny występ z REM, którym od pierwszego odsłuchu zastępuję oryginalne wykonanie. Perfekcyjne, w każdym calu.

Dość historii, pora na świeże wrażenia. Ostatni album Bossa był, jak dla mnie, pewnym nieporozumieniem. Jego wydanie przypadło na okres, w którym obracałam się wśród jego fanów, którzy bacznie pilnowali kolejnych premier, dlatego – w przeciwieństwie do poprzednich – z tym byłam w miarę na bieżąco.
I to jest właśnie jeden z tych momentów, gdy powszechne zachwyty odbijam paletką własnej opinii – mianowicie Wrecking Ball mnie rozczarowało. Było albumem stricte rock-popowym, ten twardy, zagorzały rockman zmiękł, spłycił się i już to było kompletnie nie to samo. Płytę jako taką przesłuchałam może ze dwa razy, gdyż bardzo łatwo przyszło mi znaleźć coś ciekawszego. Straszna szkoda i…

Właśnie, spore nadzieje, że się polepszy. Dlatego też tegoroczne High Hopes z tytułem trafiło w dziesiątkę. Choć nie wiedziałam już teraz czego się spodziewać, to jakaś tam nadzieja pozostała, że będzie lepiej i wróci do starej, ukochanej już przeze mnie, formy. Oczywiście brałam pod uwagę jego wiek – 64 lata, z tej perspektywy to i na Wrecking.. szło mu całkiem nieźle, ale z drugiej strony już bez przesady, pęcznieje lista muzyków, których metryka się nie ima – i że ma prawo popaść w stylowy folk czy nawet, choć byłoby to przykre, country, to ta iskierka nadziei, ten budowany konsekwentnie przez lata wizerunek buntownika, który nie ugina się pod czyimikolwiek oczekiwaniami – a już z pewnością nie pod trendami – nie wygasł tak szybko i na tyle, by nie wrócić, chociażby właśnie przy okazji nowego albumu.
A nadzieje te rosły w miarę doniesień – przy współtworzeniu płyty pracować miał nie kto inny, jak gigant gitary – Tom Morello. Nie powinnam pewnie wykorzystywać akurat tego tekstu do rozpływania się nad Rage Against The Machine, rozczarowywania się Audioslave czy wyważonej oceny The Nightwatchmana, dlatego powiem tylko, że to miał być czarny koń tego wyścigu. Springsteen i Morello, o wiele bliżej do sukcesu De La Rochy i Morello niż Cornella i Morello.

Oczekiwaniom sprostać się udało, nie powiem. Jest lepiej, choć zachwycać się też nie ma przesadnie czym. Fakt, wrócił do drapieżniejszego stylu, już nie jest ciepłym wujkiem, który radośnie podśpiewuje, że we take care of our own, niemniej z wyżej wspomnianego folkowego barda coś się wkradło.
Tytułowe High Hopes to idealny opener – jest werwa, jest energia, są trąbki (!!!, mam hopla na punkcie trąbek w muzyce rozrywkowej, choć nie jest to miłość na miarę Apocalyptiki, acz mają momenty) i świetne chórki w refrenie. Na koncercie z pewnością sprawdziłoby się wybornie. Dalej jest już tylko lepiej – Harry’s Place wraz z tym swoim leniwym, jednostajnym rytmem buja się między klasycznym song-tale o Harrym, jednak słychać w niej to napięcie, które znajduje swoje wytłumaczenie w tekście utworu (ogólnie chodzi o to, że Harry trzęsie swoim miasteczkiem i wszystko jest w porządku dopóty mu, jego żonie, jego psom, jego dzieciom, kobietom i czemukolwiek, co ma z nim związek, nie staniesz na drodze). Jeden z moich dwóch faworytów na płycie. Drugim jest Heaven’s Wall, głównie za sprawą quasi gospelowych chórków. Trzecim, a zarazem ostatnim wartym prawdziwej uwagi, jest monumentalne – prawie osiem minut – American Skin (41 Shots). Utwór w rzeczywistości wcale nie jest nowy – powstał przeszło czternaście lat temu, zainspirowany zabójstwem gwinejskiego uchodźcy Amadou Diallo w 1999. 4 lutego tegoż właśnie roku został on postrzelony przed własnym domem przez nieumundurowanych oficerów policji, którzy oddali w jego stronę właśnie 41 strzałów. Sprawa, jak i okoliczności jej towarzyszące, stały się na tyle głośne, iż powstała wokół niej masa dzieł – książek, filmów a także piosenek, m.in. Bruce’a. Co ciekawe i warte napomknięcia przy omawianiu High Hopes, także Zack De La Rocha – konotacje z Morello są więcej niż oczywiste a jak nie, to pisałam wyżej – poświęcił Diallo piosenkę. Springsteenowa natomiast ukazała się wtedy wyłącznie w formie singla, dostępnego jedynie na terenie USA (w czasach Internetu i torrentów nie ma, co prawda, różnicy), a w tym roku Bruce umieścił jej oficjalną, nową wersję. Jak można się domyślić – nie jest to hymn ku czci Ameryki tym razem, wręcz przeciwnie.

Przyznam się szczerze, że cała reszta utworów znajdujących się na płycie, a już zwłaszcza pod koniec, stanowi dla mnie rodzaj pewnego zapychacza miejsca i o wiele lepiej byłoby, gdyby porozkładano inaczej akcenty, bo tak mamy całkiem energiczną, przebojową (Frankie Fell In Love też jest całkiem żwawe) pierwszą połowę a druga równa coraz bardziej w dół. Może trzeba było je bardziej pomieszać? Nie sprawiać, by słuchacz miał oczywiste wrażenie, że każdy kolejny numer to krok do końca? Niemniej ta pierwsza połowa nadzieje spełnia, a druga, szczęśliwie, wcale ich tak bardzo nie odbiera.

Pozostaje czekać na to, co dalej i w którą ze stron Boss zdecyduje się udać następnym razem. A w międzyczasie mogę się z ciepłym wspomnieniem starej, skórzanej formy, poprzyglądać uważniej tamtej dyskografii, co na nowo trochę kurzem obrosła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

darmowe liczniki statystyki